Tak się nie jada hamburgerów! [Love Krove]
Kraków, stolica wielkopolski, całkiem urocze miasto leżące tuż przy granicy z Czechosłowacją. Wpadłem tu z wizytą na dwa dni, spotkałem się z paroma znajomymi, z jedną znajomą poszedłem na obiad do Love Krove. I nagle w jej dłoniach ujrzałem nóż. I widelec.
Krakowskie Love Krove jesienią otrzymało moją rekomendację. Teraz byłby ostrożniejszy w rekomendowaniu.
To, co najważniejsze, czyli hamburger, był zrobiony doskonale. Starannie z idealnie przypieczoną bułką, dobrze wyszedł na fotce profilowej i bardzo się go jadło. Hamburgera polecam. Cała reszta to lekki dramat, który wita przybywających już na wejściu. Jest zimno. Tak zwyczajnie zimno. Ja wiem, że jak jest zima to musi być zimno, ja wiem…
Obsługującą nas kelnerkę poprosiłem o podanie najpierw espresso, a następnie Fritz Limo, na co (grzecznie) zapytała twierdząc, że przyniesie mi oba napoje razem, aby… dwa razy nie chodzić do baru. Kawę se pij, napój niech ci wietrzeje, kliencie. Zgodziłem się, bo nie uważam się za klienta, któremu należy się specjalne traktowanie.
Długi, bardzo długi czas oczekiwania na burgera został wynagrodzony doskonałą bułką. Ale ja zamówiłem jeszcze łódeczki. Gdzie moje łódeczki? Dokąd one… „Zaraz doniosę” usłyszałem od kelnerki. Ach, w porządku, czyli nie zapomniała, tylko nie udało ich się zrobić na czas. Żaden problem, nie bądźmy drobiazgowi.
Powoli, bardzo powoli zacząłem delektować się burgerem. Naprawdę mi smakował. Nadmienię, że wersja mini i kilka złotych droższa wersja większa nie różnią się zbytnio i można śmiało brać tę mniejszą. Ot jeden gryz mniej.
Jedząc powoli kończę mojego hamburgera, zostały mi trzy kęsy. Dostaję łódeczki. W pierwszej chwili pomyślałem, że to taki żart, bo kelnerka widziała, że w tej chwili bardziej byłem myślami przy płaceniu rachunku niż jedzeniu spóźnionych łódeczek. Ba, gdyby tylko dało się je jeść! One były gorące jak ogień! Potrzeba było kolejnych 10 minut, aby posmakować bez narażenia się na poparzenia trzeciego stopnia. Poza tym okazały się całkiem niedobre bez soli i całkiem niezłe z solą, acz podejrzewam, że olej warto byłoby zmieniać częściej. Tak raz na rok. Bo jechały nim aż na mdłości się zbierało.
Moja znajoma była mniej zadowolona z burgera. Dostała zbyt twardą bułkę, co sprawdziłem rzucając w okno. Pękło w drobny mak. I tyle. Zbyt dużo negatywnych niuansów, abym mógł z czystym sumieniem wciąż rekomendować ten lokal.
Ale ja nie o tym dziś miałem pisać! Znowu się rozpisałem, ach, kiedy ja w końcu wrzucę coś na trzy zdania. No może jutro. Dobra, na dziś szczegółowa instrukcja obsługi hamburgera:
1. Kupujesz hamburgera.
2. Chwytasz go.
3. Zjadasz.
Dziękuję, to wszystko.
Znajoma twierdziła, że jak wrzucę na bloga to zdjęcie z widelcem, to połowa ludzi nie przyzna mi racji i powie, że hamburgery jada się sztućcami. Jasne! Można nawet pałeczkami! Ale się nie powinno. Hamburger to danie połączone z kilku składników, które jedzone każde z osobna, przestają być hamburgerem, a stają się np. bułką z mielonym i pomidorem. To tak, jakbyście robili rano sobie jajecznicę i na talerzu mieli osobno biało i żółtko. To tak, jakbyście gotowali rosół, a makaron dobierali z osobnej miseczki. To tak, jakbyście kupili delicje i jedli najpierw galaretkę, a później… wait… to może nie jest najlepszy przykład.
No ale wiecie o co chodzi. Proszę mi zachowywać się w knajpach burgerowych jak na hipstera przystało. Tylko rączkami. Tylko rączkami. Widelcem i nożem to po prostu… no wiocha, no.