Kapitan Ameryka – warto czy nie warto? Wrażenia po premierze.
Jeśli ktoś również uważał Batman vs Superman za w miarę udany film, to po Kapitanie Ameryka zmieni zdanie. Najnowsza produkcja Marvela pokazuje, w jaki sposób zrobić dobre kino oparte na konflikcie superbohaterów.
spoilerów nie ma, można czytać.
– Bilet poproszę.
– Który film?
– Avengers.
– Teraz gramy tylko „Kapitan Ameryka”.
– A, faktycznie. Na kapitana w takim razie.
Tak, pomyliłem się przy kupowaniu biletu, ale to była drobna pomyłka, bo „Kapitan Ameryka” to tak naprawdę kolejna część Avengersów. Nie jest przekonany, czy sam kapitan jest tu wciąż głównym bohaterem. Pewnie miał najwięcej czasu ekranowego, ale to Iron Man jest najciekawszą postacią i ciągnie fabułę, która nie jest najwyższych lotów, bo durny konflikt pomiędzy komiksowymi postaciami oparty został na drobnej pomyłce. Jeden coś źle zrozumiał, drugi coś źle zinterpretował i to wystarczyło, aby zaczęli się między sobą napierdalać. Tak na niby, bo nikt nikomu krzywdy wyrządzić nie chce, ale trzeba przyznać, że bić to się umieją i wszystkie walki ogląda się z przyjemnością. Pewnie dlatego, że nie dochodzi w nich do absurdów w rodzaju „batman uderzający supermana umywalką”.
Broniłem „Batman vs Superman”, bo dobrze się na tym filmie bawiłem, ale to Marvel wie, jak robić filmy o superbohaterach. Oba filmy mają kilka punktów stycznych. Konflikt bohaterów, mało wyrazisty „zły”, który dla prywatnych celów konfliktuje herosów, kilka(naście) postaci grających drugo i trzecioplanowe role oraz całkiem sporo wątków dziejących się w tle głównej historii. Oglądałem to dwa miesiące temu, oglądałem wczoraj i jakiekolwiek porównania obu filmów pogrążają przygody nietoperza i pana z eską na klacie. „Kapitan Ameryka” jest lepszy, ciekawszy i sensowniejszy w każdym aspekcie. Wszystko ma ręce i nogi. Od pierwszych kadrów po ostatnie. Każdy z bohaterów ma swoje pięć minut, a widz nawet przez moment nie odczuwa, że jest ich za dużo lub kilkoro wprowadzono na siłę.
Idąc na film, zastanawiałem się, czy nie dostanę przypadkiem znowu tej samej papki, bo ileż można oglądać ciągle tych samych efektów specjalnych? Ileż można zobaczyć wybuchów, upadków, podpaleń i walk wręcz? Zazwyczaj, jak widzę walki i pościgi samochodami, to irytuję się, że nie można w kinie przewijać scen. Zapalam wtedy papierosa, włączam grę na iPadzie albo dzwonię do znajomych, aby czas szybciej zleciał. W „Kapitanie Ameryka” nie nudziłem się nawet przez chwilę. Twórcy dokonali choreograficznych cudów, bo wszystkie starcia ogląda się z zapartym tchem.
Marvel kuje żelazo póki gorące. Kolejni superbohaterowie już za kilka miesięcy. Lata dziesiąte i przypuszczalnie początek dwudziestych naszego wieku to złoty czas blockbusterów z komiksowymi bohaterami. Ten czas minie. Tak jak w poprzednich dziesięcioleciach minęła moda na kino westernowe. Dziś już praktycznie nieistniejące. Tak jak minęła moda na kino historyczne (jeden „Gladiator” nie dał rady go uratować). Tak jak minęła moda na kino katastroficzne, które po „Titanicu” miało przeżywać swoją drugą młodość, ale średnio mu to wychodziło. I tak jak minęła moda na muskularnych bohaterów w stylu „Rambo”. Nawet doskonały „Terminator Genisys” zebrał fatalne recenzje, a „Creed” zarobił sto baniek. Do dziś. „Avengers: Czas Ultrona” zarobił dwieście w jeden weekend. Komiksowi bohaterzy długo czekali na swój czas. Od lat 70. poprzedniego wieku próbowali się przebić do Hollywood i zazwyczaj kończyło się to żałośnie. Konkurenci z DC Comics mieli wówczas więcej szczęścia, bo udało im się nieźle zarobić i na Supermanie i na Batmanie. W latach 90. widzowie musieli odpocząć od superbohaterów. Teraz losy się odwróciły. Marvel ma swoje pięć minut i wykorzystuje je doskonale. Po tylu udanych produkcjach, mogliby lekko osiąść na laurach i wypuszczać seryjnie kolejne filmy. Tak jak to robi wielu twórców gier. Cokolwiek by nie wypuścili, kilkaset milionów i tak wpadłoby do ich kieszeni. Oni jednak nie pozwalają sobie na obniżenie jakości. To widać od pierwszych do ostatnich minut „Kapitana Ameryki”. Mogę przyczepić się, że główny antagonista jest nijaki, że sam konflikt jest mało wiarygodny (czyli o milion razy lepszy niż w Batman vs Superman), że nie ma cycków i że na końcu Kapitan Ameryka umiera, ale to drobiazgi. Można wybaczyć.
Dla mnie to najlepsza część tej serii, najlepszy film, jaki widziałem w tym roku i najlepsza adaptacja komiksu od czasów Batmana (tego od Nolana). No ale jeszcze Deadpoola nie zaliczyłem.