Coming soon…
Moment, na który czekałem cały rok. Ze wszystkich miejsc na świecie, najbardziej chciałem wrócić właśnie tam.
Zaczynam kończyć wszystkie sprawy w Polsce, na blogu też. Odpisuję na zaległe maile, dogrywam umowy, piorę nieliczne ubrania, które wezmę ze sobą. Jeszcze trzeba dać rower do przeglądu, wykupić ubezpieczenie i jeśli nic nie stanie mi na przeszkodzie, to za tydzień przenosimy się na Manhattan.
Podobnie jak rok temu, wyprawę w całości finansuję z własnych, tymi ręcyma, zarobionych pieniędzy. Jeśli jakaś mocna marka wpasuje się w klimat mojego życia w Nowym Jorku (jak rok temu Virgin i Carmex), to ja bardzo chętnie, ale celowo tego nie zrobiłem przed wyjazdem, utrzymując wylot w tajemnicy, bo chciałem, by sponsorem głównym były moje marzenia.
Będąc dzieckiem, obiecałem sobie, że kiedyś tam zacznę pisać swoją najważniejszą książkę. W Polsce mi się to nie udało, o czym mówiłem wam w bardzo depresyjnym tekście kilka miesięcy temu.
Nie mam wyjścia, muszę i chcę wrócić do Nowego Jorku. To po prostu ma się wydarzyć w moim życiu i rozsądek nie ma tu nic do gadania. Tak jak zwykle nie ma, gdy żyjemy podążając za emocjami.
Znajomym mówię, że lecę na wakacje, ale czuję, jakbym wracał do domu. Znowu na chwilę. Trochę dłuższą. Poprzednim razem przebiegaliśmy po ulicach Nowego Jorku, zaledwie musnęliśmy klimat tamtego miejsca. Widziałem miejsca, ale do nich nie wchodziłem. Widziałem ludzi, ale ich nie poznawałem. W tym roku chcę nie tylko oglądać, ale i doświadczać.