Dlaczego warto wchodzić w związki bez przyszłości
Proste pytanie. Czy warto wchodzić w związek, który nie ma przyszłości, ryzykować ból złamanego serca, płacz do słuchawki, długie samotne noce przy tanim winie, a w skrajnych przypadkach załamanie i zgon?
Dostaję sporo maili od zagubionych duszyczek pytających ciągle o to samo.
– Mistrzu, co robić? – zwróciła się do mnie młoda kobieta na moim niedawnym tradycyjnym, bo odbywającym się już pierwszy raz, spotkaniu z katolicką młodzieżą oazową.
– Jaki masz problem, mój synu? – zapytałem, dyskretnie zatykając nos. Trochę od niej wiało.
– Bo jest chłopak, który bardzo mi się podoba. Mam ogromną ochotę na niego. Nie mogę spać, jeść, odmawiać zdrowasiek, a nogi same rozkładają się, gdy tylko o nim pomyślę. Ale to kobieciarz. Ja wiem, że się zakocham, a on mnie porzuci!
– Taka jest kolej rzeczy, mój synu.
– Ale co robić?
Otóż to.
Czy warto wchodzić w związek, który nie ma przyszłości?
Bywa przecież tak, że od samego początku wiemy, że nic z tego nie wyjdzie. Bo on jest typem podrywacza, bo ona zmienia facetów jak rękawiczki, bo coś tam. Mimo posiadanych wad, takie osoby mają w sobie coś, co nas mocno przyciąga. Czasami zbyt mocno.
Ulec czy odpuścić?
Wspominałem o tym w „Thornie” (to najlepsza książka na świecie, możesz ją kupić tylko w tym miejscu):
Tylko głupi wierzą, że jeśli coś nie ma przyszłości, to nie ma w ogóle sensu. Wartością związków nie jest ich trwanie samo w sobie, ale to, czego w nich doświadczamy.
Każdy z nas po cichu marzy o wielkiej nieszczęśliwej miłości, wyrwaniu się ze schematów i przeżyciu czegoś szalonego. W każdym z nas tli się potrzeba przeżycia pięknych uczuć, które później trzeba będzie okupić cierpieniem.
Tyle że nie zawsze sprawę trzeba stawiać na ostrzu noża. Czasami chodzi po prosto o to, że mamy na kogoś ochotę. Albo jesteśmy samotni. No co ma robić kobita, najczęściej pokopana przez życie, samotna, stęskniona męskiego ciała, a przy tym w pełni rozumiejąca swoje beznadziejne położenie? Nie każdy rodzi się by być dla kogoś „tym jedynym”. Większość z nas nosi etykietkę „ten kolejny” lub „mnie już każdy miał”.
Co ma zrobić osoba, która chce kogoś bzyknąć, a jednocześnie nie zakochać się, nie przywiązać, nie wzdychać i nie być tą pierwszą osobą, która po spotkaniu wyśle smsa?
Chce, ale się boi. Znajome, prawda? Chce, ale jak da, to będzie koniec. Więc może jednak nie dać?
Jako przedstawiciel męskiego gatunku, stojący po tej stronie barykady, po której za nikim się nie wzdycha, do nikogo nie tęskni i zazwyczaj rzuca – jestem za dawaniem.
Bzykać, bzykać, bzykać!
Zakochać się po uszy, od stóp przez hemoroidy aż po sam czubek brudu za uszami.
I cierpieć po porażce, nie bojąc się wylewać hektolitrów łez.
Bo wiecie, to jest tak, że jak ktoś mi mówi, że chce, ale się boi, to znaczy, że chce.
Nie chcę tu przekonywać nikogo tradycyjną cegłówką spadającą na głowę, ale prawdą jest, że jeśli mamy szansę przeżyć coś pięknego, po prostu przeżyjmy to. Świńska grypa nie śpi. Jutro może być za późno.
Do tego dochodzi jeszcze jeden bardzo ważny szczegół. Łatwiej jest odcierpieć swoje, gdy wiemy za czym cierpimy.
Nie decydując się na seks czy mniej wzniosłe uczucie, jakim jest miłość – ryzykujemy, że nasz niedoszły wybranek pozostanie wyidealizowany.
Wiem co mówię. Dawno, dawno temu za górami, za lasami trwałem całe wieki w tym stanie. Ona była najwspanialsza. Bo nie mogłem jej mieć. Poznałem wtedy potęgę idealizowania niedoszłych partnerów, poznałem też, jak przeszkadza to w tworzeniu związków z innymi. Każdą porównywałem. W każdej doszukiwałem się cech tej jednej, której mieć nie mogłem. Jaki był ciąg dalszy tej historii, to znacie z „Thorna”.
Dać zgodę na wejście w związek bez przyszłości to jak otworzyć drzwi do znienawidzenia ubóstwianej osoby.
A nuż okaże się cienki w łóżku? A nuż ona ma na piersiach pieprzyka z wyrastającymi włosami? A może kończy za szybko? Albo nie lubi od tyłu? Albo ślini się, chrapie, nie myje stóp, ma twarde pięty, płacze po orgazmie, beka po jajecznicy ze szczypiorkiem?
Najprostszą drogą do pozbycia się złudzeń jest wyjście na przeciw rzeczywistości. A jeśli w praniu okaże się, że ten casanova albo ta afrodyta są jednak ideałami, o jakich nie śniło się nawet fizjologom?
No cóż. Ja tam wolę ból po rozstaniu niż to głupie i męczące uczucie niewykorzystanej szansy. Lepszy jest kopniak w tyłek od kogoś, kto wcześniej w tym tyłku był, niż oddawanie marzeniom o kimś, kogo sami ze strachu odrzuciliśmy.