Tuż przed maturą kwitły kasztany

…A piło się tak jak we śnie. Legendarny tekst, publikowany tylko raz w roku przed maturą. Lektura obowiązkowa każdego maturzysty, bo jak głosi legenda – kto go przeczyta, ten na pewno zda maturę.

 

Nie wyobrażaliśmy sobie życia po maturze.

Przesiąknięci stresem i oczekiwaniem na najważniejszy egzamin naszego marnego żywota, egzystowaliśmy z dnia na dzień, a im bliżej było egzaminu tym bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że oto dobiega końca beztroskie dzieciństwo.

– A co będzie, jeśli jakimś cudem zdamy? – zapytał kolega Andrzej w jedną z kwietniowych nocy.

Znaliśmy się praktycznie od urodzenia, choć moja pamięć aż tak daleko nie sięga. Jego owszem. Obaj leżeliśmy na plaży i gapiliśmy się w dogasające gwiazdy. Było zimno jak diabli, ale grzało nas wino marki wino o smaku nadającym się wyłącznie do szybkiego przełknięcia.

– Jeśli zdamy, to pewnie będziemy musieli pójść na studia – odparłem.
– Rany boskie… – odparł przypalając sobie zapalniczką włoski na dużym palcu nogi – Ej, a próbowałeś kiedyś depilować sobie włosy w nosie wciągając ogień z zapalonej zapalnczki?
– Każdy próbował.
– A myślałem, że to ja jestem dziwny.

Pamiętam jak dziś – księżyc był w pełni. Wiele razy w swoim życiu patrzyłem na księżyc w pełni, ale pamiętam tylko cztery takie księżyce.

– Gdzie chciałbyś być za rok o tej samej porze?

Na odpowiedź musiałem poczekać, aż kolega skończy pocierać sczerwieniały nos z poparzeniami trzeciego stopnia.

– Ty wiesz, gdzie zawsze chcieliśmy być – odezwał się głosem Kaczora Donalda. – Jasna cholera, jak to boli. Naprawdę próbowałeś wciągać ogień nosem?

– Nie, ale bardzo chciałem zobaczyć, jak ty to robisz. Wracając do tematu, wielebny Andrzeju, sprawa wygląda tak, że musimy tam polecieć. Za rok.

Nigdy nie zapomnę tej nocy. Siedzieliśmy do rana w wiklinowym koszu i jak małe dzieci jaraliśmy się swoim najnowszym planem na życie. Postanowiliśmy polecieć do Nowego Jorku i spełnić tam kilka prostych marzeń, w rodzaju: zagrać w filmie z Tomem C., przejechać się żółtą taksówką, zjeść z ulicy hot-doga i bzyknąć jakąś hollywoodzką gwiazdę.

Ale najpierw trzeba było zdać maturę.

– Nie martw się Andrzej. Cokolwiek się stanie, nie zostawię cię samego.

To była jedna z tych obietnic, których nigdy nie dotrzymałem.

ksiezyc nad marzeniami


 

13 GODZIN DO MATURY…

Nic nie umiem.

Oglądam dobranockę. Dzwonek do drzwi. To Andrzej.

– Idziesz z nami?
– To ciebie jest więcej?

Rozwinął banknot 50-złotowy.

– Ze mną i panem Kazimierzem.
– Człowieku, za 13 godzin matura z polaka!
– No i?
– No i pamiętaj, że na godzinę przed egzaminem muszę być w chacie i przebrać się w garnitur.
– Na wszelki wypadek weź kasę na ksero. Noc będzie długa.

„Kasa na ksero” to nic innego jak kieszonkowe, których nigdy nie dostawałem. Gdy brakowało mi pieniędzy na kolę i czekoladki, mówiłem rodzicom, że potrzebuję kasy, bo muszę skserować notatki. Nigdy nie odmówili synowi tak pilnie uczącemu się do matury….

Ktoś mądry powiedział, że jeśli nie nauczyłeś się na dzień przed maturą wszystkiego, to już niczego nowego się nie nauczysz. Nie wiem, jak ta teoria ma się do kogoś, kto się… niczego nie nauczył, ale ufałem intuicji. I Andrzejowi.

– Na maturze zawsze jeden temat jest albo o wojnie albo o żydach. Po co uczyć się reszty? – pouczał.
– Jak nam dadzą jakiegoś Mickiewicza albo innego noblistę, to leżymy.

Nie dbając o „potęgi klucz” ruszyliśmy do parku. Musiałem uważać, aby trzymać się prawej strony Andrzeja.
Antyperspirantu wystarczyło mu tylko na jedną pachę.

10 GODZIN DO MATURY…

Zarząd Green Peace.

Było nas czterech w zarządzie – ja, Andrzej, Krzysiu oraz Kubuś. Tych dwóch spotkaliśmy na ławeczce przy dworcu. Wyglądali, jakby wychlali całą zawartość monopolowego razem z panią Krysią.
Nie myślcie sobie, że myśmy wtedy dużo pili. Najwyżej dwa razy w tygodniu. Byliśmy trzeźwi.
A przez resztę dni różnie bywało. Czasami ktoś dostał wpierdol, komuś wybijało się lampki w samochodach. Czasami bawiliśmy się w parkingowego berka – skacząc po samochodowych dachach.
Pamiętam też jak jeden kumpel założył się z drugim, że przejdzie przez balkonową barierkę i zawiśnie na niej przez 60 sekund. Skubaniec zrobił to. Sytuacja miała miejsce na siódmym piętrze wieżowca.
Którejś nocy przed maturą szybko nas trzepnęło.

– Wiecie co panowie – rzekł kolega Andrzej – Zawsze marzyłem, by zrobić coś dla przyrody. Załóżmy oddział Green Peace.

Szybko przeszliśmy od słów do czynów i w ciągu godziny oczyściliśmy nadmorski park z zieleni. A potem ilekroć wypiliśmy, to w trakcie pijackich spacerów wyrywaliśmy krzewy, kwiaty, łamaliśmy gałęzie, strzelaliśmy z wiatrówek do łabędzi.
Wykonaliśmy kawał dobrej roboty. Z tego co wiem już nigdy nikt nie powtórzył tego dzieła. Drąc się wniebogłosy rzucaliśmy w siebie kwiatami wyrwanymi z korzeniami. Akcje powtarzaliśmy do końca maja. Raz czy dwa prawie złapała nas policja, ale nawet oni nie mieli odwagi nam podskoczyć, bo wszystko odbywało się bez świadków i na hasło „Kurwa to nie my!” szybko puszczali nas wolno.
Cóż to znaczy być w Green Peace. Szacun, bracie, szacun!

Mając naście lat, byłem znakomicie zapowiadającym się dresem i w zgodnej opinii otaczających mnie wówczas osób, od nauczycieli po kumpli, moją przyszłością miała być łopata i szpachelka. Byłem o krok od zrobienia kursu układania kostki brukowej. Niestety, błyskotliwą karierę ulicznego leszcza przerwały mi studia, na których trochę zmądrzałem, aczkolwiek do dziś w tym temacie opinie są podzielone.
Wróćmy jednak do tamtej nocy.

8 GODZIN DO MATURY…

Tomcio, pamiętaj. 

Pamiętam dziewczynę, której się podobałem, a którą ja tylko lubiłem, bo byłem jeszcze zbyt smarkaty, aby wiedzieć, jaki jest następny etap po „lubię cię”. Wiele jej zawdzięczam. To ona pewnej zimy na pytanie, czy fajną mam czapkę – a miałem fajną, bo nową (i fajną) – odparła: NIKT nie wygląda dobrze w czapce!
W jeden wieczór nauczyła mnie ściągać z kobiety biustonosz dwoma palcami. Obu rąk i nóg. To przy niej ostatni raz użyłem zapachu Old spice, gdy powiedziała mi, że nie dość, że wyglądam na 5 lat starszego to pachnę jak dziad.

– Tomcio, jak matura? – zapytała trafiając na nas przypadkiem tej nocy.
– Właśnie powtarzamy materiał – odparłem wcinając czwartego hot-doga. Kiedyś to robili hot dogi. Buła, parówa i keczup. I nikt nie narzekał!

Ona też miała jutro egzamin. Znała regułę – wojna albo żydzi.
Chodziła razem z koleżanką po plaży, licząc, że widok morza ją odstresuje. Andrzej podkochiwał się w tej koleżance, więc poszliśmy z nimi promenadą.

– Tomcio! – szepnęła.
– Co tam?
– A powiedz mi… obiecaj, że jak się spotkamy za kilka lat, postawisz mi piwo i… będziemy mogli gadać ze sobą tak jak teraz?
– Znasz mnie. Dziewczynę można mieć na jedną noc, przyjaciele zostają na całe życie.
– No tak. To pamiętaj o mnie.

Od rozdania dyplomów nie widzieliśmy się, aż natknąłem się na nią trzy lata później w jakimś sklepie. Miałem na sobie czapkę. A przecież nikt dobrze nie wygląda w czapce.

– Cześć, Kinga – rzuciłem na przywitanie.
– Znamy się?

Nie pamiętała mnie. Dopiero gdy przypomniałem jej kilka szczegółów, odparła:

– Ach, tak. Rzeczywiście kiedyś się spotkaliśmy. Nawet mi się podobałeś. No nic, miłego dnia!

I poszła swoją drogą, mijając mnie tak, jak mija się nachalnego akwizytora. A ja sobie dalej stałem w tej głupiej czapce.

 

7 GODZIN DO MATURY…

Wszystko było tak proste w te dni

W końcu trafiliśmy na znajomych, którzy całkiem legalnie, choć niezgodnie z prawem palili na jednym z osiedli przedmaturalne ognisko. A w nim książki i zeszyty. Gdy tylko Kubuś wziął gitarę, wszyscy zaczęli ostro chlać, bo choć jego śpiew na trzeźwo był całkiem do przyjęcia, to o wiele łatwiej trawiliśmy jego głos mając trochę krwi w alkoholu. Czy na odwrót.
Ale tamtej nocy, tej pamiętnej nocy przed maturą z polaka Kuba… dostał chrypki. Pewnie dlatego, że za bardzo się wydzierał. Już zanosiliśmy się śmiechem, gdy zaczął śpiewać „Jolkę”.
I wyśpiewał ją tak, że gdyby obok stali ci z Budki Suflera, to by im po nogawkach pociekło. Słuchaliśmy jej i każdy czuł, że to jakiś symbol, że właśnie tej nocy udało mu się wreszcie nie spieprzyć piosenki.

– Nie zdaję matury – rzekł – To znak od Boga. Widzę was i rozumiem, że śpiew jest moim przeznaczeniem. Po co mi matura? Chcę śpiewać!
– Śpiewanie da ci chleb? – zapytałem „oryginalnie”.
– Da. Zobaczysz. Obiecaj, że jak za 4 lata będę sławny, a więcej mi nie trzeba, to na kolanach przyjdziesz do mnie po autograf.
– Luz.
– Trza mieć marzenia, nie?
– Trza mieć marzenia – powtórzyliśmy stukając się butelkami.

I znowu zaśpiewał tę samą melodię, a my w milczeniu obserwowaliśmy jak śpiewem tworzy sobie przyszłość. To był nasz Kubuś.
Kubusia ponownie spotkaliśmy parę lat później na jednej z warszawskich ulic. Śpiewał „Jolkę” i wciąż miał marzenia.

5 GODZIN DO MATURY…

Miałem być aktorem. 

Gdzieś koło 4 nad ranem rozdzieliliśmy się. Mięczaki poszły do domu, a my z Andrzejem czekaliśmy do 6:00 aż otworzą pierwsze spożywczaki, coby kupić zestaw śniadaniowy – kruszonkę z jogurcikiem. Wypiliśmy wcześniej po butelce wina, trochę piwa, tam kieliszeczek czegoś, ale generalnie byliśmy trzeźwi. Ot piliśmy, bo na lekkiej bombie fajniej jeździło się rowerami. I tak czuliśmy hardcore w tym, że jeszcze godzinę przed stawieniem się w szkole – karmiliśmy mewy słodkimi bułkami.

– Tomi – rzekł Krzysiu, który jako ostatni wytrwał z nami do końca – Jak już będziesz sławnym aktorem, to poznasz mnie z Julią Roberts?
– Krzysiu, nie tylko cię poznam, ale nawet bilet na rozdanie Oskarów załatwię. Tylko mi to przypomnij, bo po pijaku to ze mną można wszystko załatwić.

Los sprawił, że i tej obietnicy jeszcze nie spełniłem.

 

MATURA TWOJA MAĆ…

Jak na złość nie dali nam ani żydów, ani wojny. Ale poradziłem sobie bez problemu. Miałem czas, by kumplowi pomóc w napisaniu tekstu. Dostał wyższą ocenę ode mnie.
5 maja zaczęły się najcięższe 3 tygodnie mego życia, bo ostatni egzamin mieliśmy dopiero 29. Działo się wtedy trochę, oj działo. Może opowiem wam o tym następnym razem, a może za rok.

W każdym razie – pamiętam jak przez całe lata straszono mnie maturą.
Nie zdasz to do wojska.
Nie zdasz – będziesz kopał rowy.
Nie zdasz – wykastrujemy cię.
No cóż. Mieli rację, bo nie zdać matury to fatalna sprawa. Rozumiem strach maturzystów. Tak samo jak teraz rozumiem, że strach miał wielkie oczy, bo same egzaminy nie były wcale takie trudne i dosłownie każdy byłem w stanie zdać bez uczenia się do niego. Wystarczyło trochę sprytu.

 

matury

To był maj. Wszystko się skończyło.

 

Tak naprawdę to różowo nie było. Nie pamiętam kwitnących kasztanów, zapachu saskiej kępy, motylków, wiosny i beztroskiego życia. Z perspektywy czasu okres matur wydaje się być całkiem przyjemnym wspomnieniem, ale doskonale pamiętam stres, przygotowania, matury próbne, obawy co do tematów, a zwłaszcza obawy – co dalej z moim życiem?

Najważniejsze były egzaminy i o ile inni chcieli je zdać jak najlepiej, ja chciałem je po prostu zdać. Wtedy jeszcze nie myślałem, że życie, jakie prowadzę dobiega końca.
Problemy w szkole? To przeszłość.
Przyjaźnie? To przeszłość.
Wszelkie zobowiązania, obietnice, plany – pozostaną niezrealizowane, bo większość z moich znajomych pójdzie swoją drogą. Jeszcze latem ostatni raz spotykać będziemy się na plaży, stadionie, trasach rowerowych, jeszcze trochę piwa wypijemy, jeszcze będziemy mieli wspólne tematy do rozmów. Jeszcze mogłem podkochiwać się w tej czy innej dziewczynie. Zawsze skrycie, bo nigdy nie miałem odwagi do żadnej podejść.

To, co zostaje po latach to wspomnienie ostatnich chwil z ludźmi, którzy tworzyli nasze życie przez ostatnie lata. Nawet w dobie internetu z wieloma już nigdy się nie zobaczyłem na żywo. Każdy z nas składał mniej lub bardziej dosłownie jakieś obietnice, żył w wielkiej przyjaźni z ludźmi, których teraz ledwo rozpoznaje na zdjęciach.

Dlatego tegorocznym maturzystom nie życzę zdanych egzaminów.
Zdacie je na pewno. Przecież tego bloga nie czytają idioci, poza tym jak głosi legenda, a ręczę, że jest prawdziwa – każdy, kto przeczytał ten tekst, zdał maturę.
Życzę wam, byście byli świadomi, że ważny okres waszego życia się kończy i nie łudźcie się, że ci, których dziś nazywacie przyjaciółmi, nimi pozostaną. Z przyjaciółmi jest jak z kobietami. Zazwyczaj na całe życie pozostają tylko na pamiątkowych zdjęciach.

 

 


 

 

PS Powyższe fragmenty oraz dalszą część tej historii opisałem w książce „Thorn„. A jeśli nie chcesz iść na studia, to wyklepałem też trzy inne, które zrobią z ciebie pieprzonego blogera. Wszystkie znajdziesz tutaj.

Mam dla Ciebie trzy prezenty, ale możesz wybrać tylko jeden.

Ja bym zapisał się na wykład. Większość wybiera srodkową opcję. Ciekawe, co Ty wybierzesz...