„Smoleńsk”. O filmie i o napierdalance
Im bliżej było premiery „Smoleńska” tym mocniej w niego walono i prawie zawsze powody były całkiem idiotyczne.
Dziennikarze byli wielce zdziwieni, że przed przedpremierowym pokazem filmu służby kontrolowały wszystkich. Nawet aktorów! I wszyscy musieli przechodzić przez bramki wykrywające metal. Skandal! No do chuja pana – w tym budynku przebywał prezydent tego kraju! Psim obowiązkiem jego ochrony było sprawdzenie każdego kąta, każdej dziury i każdego sztucznego cycka. Gdyby doszło do jakiegokolwiek zamachu, tobyśmy czytali, że ochrona była dziurawa. Następnego dnia rozpoczęto ostrzał celebrytów, którzy stanęli na ściance z napisem „Smoleńsk”. Bo przecież Smoleńsk to symbol tragedii.
Jakoś kurwa sobie nie przypominam, aby Leonardo di Caprio płakał przy ściankach z napisem „Titanic”. Nie przypominam sobie, aby aktorzy, grający w filmach opartych na tragicznych wydarzeniach (wojny, katastrofy) uciekali ze ścianek. No ale to „Smoleńsk”. Powód do napierdalania trzeba znaleźć. A propos celebrytów – nie mogło zabraknąć pretensji, że jedni dostali zaproszenie a inni nie dostali. Nie zaproszono wszystkich rodzin smoleńskich. A niby z jakiej racji miano zapraszać?
Wściekły atak przeniósł się do sieci. Mało kto film już obejrzał, ale każdy wie, że jest do dupy. Oceny na IMDB i Filmwebie najniższe z możliwych. Kiedy wrzuciłem fotkę sprzed kina z informacją, że idę na premierę, kilkanaście osób w mniej lub bardziej niewybrednych słowach poinformowało mnie, że nie warto. Internety zawsze wiedzą lepiej.
Wściekły atak przeniósł się do sieci. Mało kto film już obejrzał, ale każdy wie, że jest do dupy. Oceny na IMDB i Filmwebie najniższe z możliwych. Kiedy wrzuciłem fotkę sprzed kina z informacją, że idę na premierę, kilkanaście osób w mniej lub bardziej niewybrednych słowach poinformowało mnie, że nie warto. Internety zawsze wiedzą lepiej.
Czy to dobry film?
Nie.
Czy jest tak słaby jak o nim mówią?
Też nie. To po prostu kolejny polski film, ale wcale nie gorszy od 90 proc. innych filmów, które robi się w naszym kraju każdego roku. Ostatnim doskonałym(!) filmem rodzimej produkcji byli „Bogowie”. Dwa lata temu. Później były mniej (często) lub bardziej (oj rzadko) udane produkcje, ale obraz polskiej kinematografii od lat prezentuje ten sam – całkiem beznadziejny – poziom.
Prawdą jest, że odtwórczyni głównej roli nie zagrała najlepiej. Przez pierwsze 40 minut każda jej wypowiedź brzmi jak komenda. Z wykrzyknikiem. Wygląda to komicznie, ale w połowie filmu można się przyzwyczaić i nawet polubić.
Prawdą jest, że odtwórczyni głównej roli nie zagrała najlepiej. Przez pierwsze 40 minut każda jej wypowiedź brzmi jak komenda. Z wykrzyknikiem. Wygląda to komicznie, ale w połowie filmu można się przyzwyczaić i nawet polubić.
Prawdą jest, że większość aktorów w tym filmie wypadła albo słabo albo karykaturalnie, co zresztą niektórzy samokrytycznie przyznali. Niemniej miło było obejrzeć w jednej produkcji tak wiele twarzy znanych z reklam proszków do prania i leków na zatwardzenie. Umilałem sobie seans przypominaniem kogo i w jakim spocie wcześniej widziałem. Uczciwie warto dodać, że zasłużone są pochwały kierowane w stronę Lecha Łotockiego (prezydent). Podobała mi się też gra Marka Bukowskiego.
Prawdą jest, że scenariusz nie trzyma się kupy. No nie trzyma i koniec. Cholera wie o co chodzi, bo na pewno nie o śledztwo dziennikarskie.
Prawdą jest, że film będzie całkowicie niezrozumiały dla osób niebędących na bieżąco z polityką. Wymieszano tu wiele wątków (katastrofa CASY, konflikt w Gruzji), których nie wytłumaczono. Przyjęto, że widz wie tyle, ile wiedział scenarzysta. I tu jest pies pogrzebany, bo na złym scenariuszu ciężko jest zrobić dobry film.
Nie jest prawdą, że efekty specjalne są do dupy, bo efektów nie ma. Rozpadający się samolot widzimy przez jakieś dwie sekundy i wygląda to całkiem nieźle.
Prawdą jest, że film będzie całkowicie niezrozumiały dla osób niebędących na bieżąco z polityką. Wymieszano tu wiele wątków (katastrofa CASY, konflikt w Gruzji), których nie wytłumaczono. Przyjęto, że widz wie tyle, ile wiedział scenarzysta. I tu jest pies pogrzebany, bo na złym scenariuszu ciężko jest zrobić dobry film.
Nie jest prawdą, że efekty specjalne są do dupy, bo efektów nie ma. Rozpadający się samolot widzimy przez jakieś dwie sekundy i wygląda to całkiem nieźle.
Polski JFK
Odniosę się jeszcze do słynnego filmu Stone’a „JFK”, bo „Smoleńsk” jest często do niego porównywany. „JFK” to jeden z najlepszych filmów, jakie obejrzałem w życiu. Znam go na pamięć i to dzięki niemu w dzieciństwie interesowałem się zabójstwem Kennedy’ego. Kilka lat temu poznałem osoby, które pracowały przy jego sprawie, ale to temat na inną historię. W każdym razie teraz wiem, jak obrzydliwie zachował się reżyser, robiąc go pod przyjętą tezę, bo „JFK” to jedno wielkie kłamstwo i dziś zarówno Jim Garrison(bohater filmu) jak i Oliver Stone nie różnią się dla mnie niczym od Macierewicza i jemu podobnych. Kłamstwo Stone’a sprawiło, że Amerykanie znowu uwierzyli w spisek.
Przy „Smoleńsku” to nam nie grozi. Nie ma jednej konkretnej tezy, która spajałaby film. Jest kilka wzajemnie wykluczających się tez. To tylko jeden z wielu szkolnych błędów, jakie popełnili scenarzyści. O niebo lepiej by im wyszło, gdyby nie pokazano samej katastrofy i zostawiono widza z milionem wątpliwości. Tak to właśnie zrobił Stone w „JFK”. Może do Kennedy’ego strzelał Oswald, może strzały padły zza pagórka. Może był spisek CIA, może Castro, komuniści lub mafia. Widz wierzy w spisek, ale nie jest bezczelnie prowadzony za rękę. W „Smoleńsku” mamy wszystko na tacy: wybuchają dwie bomby, sztuczna mgła zrzucona, ruski kontroler sterowany z Moskwy i jakby komuś było mało – sugestia, że coś podłożono w samolocie kilka miesięcy wcześniej, gdy go remontowano w Moskwie. A Tusk dogadał się z Putinem na sopockim molo. Po niemiecku. Tak, to właśnie pokazano w filmie. Założę się, że gdyby Antoni Krauze reżyserował „JFK”, na końcu filmu okazałoby się, że to Kennedy strzelał pierwszy.
Dlatego uważam, że twórcy filmu wyrządzili wielkie świństwo zwolennikom teorii o zamachu i zarazem wielką przysługę tym, którzy ich ośmieszają. To było głupie i bezmyślne. To sprawia, że „Smoleńsk” na zawsze pozostanie po trochu szajsem, po trochu parodią tragedii i po trochu filmem z ogromnym i niewykorzystanym potencjałem. W przeciwieństwie do „JFK”, który jest tak sugestywnie zrobiony, że po seansie trudno nie uwierzyć w spisek.
Czy warto obejrzeć ten film?
[sociallocker]Tak, o ile jesteś świadom, że to nie jest dobry film. Wszyscy to już wiedzą. Tymczasem większość „recenzentów” przypomina dzieci, które wkładają rękę do ognia i dziwią się, że parzy. Krzyczą, że to zły film! No wielkie mi kurwa zaskoczenie! On był skazany na porażkę jeszcze zanim padł na planie pierwszy klaps.
Ze wszystkich wad, jakie można przypisać „Smoleńsku”, nie powiem, że jest nudny. W tym sensie, że chce się wyjść z kina. Kilka miesięcy temu byłem ze znajomym na nagradzanym i wychwalanym filmie Jerzego Skolimowskiego „11 minut”. Świetne zagrany, ale z trudem wysiedzieliśmy do końca. „Smoleńsk” ma kilka momentów, przy których odruchowo sięgasz po komórkę, aby pobawić się dzwonkami lub sprawdzić czy masz nowe wiadomości na Naszej Klasie. Ma momenty, kiedy siedzisz w kinie i robisz kółka z dymu papierosowego, aby jakoś zabić nudę, ale one szybko mijają i za chwilę znowu coś się dzieje. Czasami coś głupiego, czasami niedorzecznego.
Tak, idź na ten film, ale pamiętaj, że nie idziesz na wybitne dzieło. Ja poszedłem na „Smoleńsk” rozumiejąc, że jest oparty na słabym scenariuszu, źle zagrany, źle wyreżyserowany i przepełniony smoleńskim oszołomstwem. I miło się zaskoczyłem, bo spodziewałem się zobaczyć coś, czego w ogóle nie da się na trzeźwo oglądać. Przeszła mi przez głowę myśl, że wysiedzę około pół godziny po czym wrzucę na Fejsa status, że dłużej się tego gówna oglądać nie da. A jednak da się. Pomimo wszystko da się.
[/sociallocker]