Dlaczego nowe Gwiezdne Wojny są dobrym filmem
Kiedy rok temu wpuszczono pierwszy trailer z dyszącym czarnoskórym szturmowcem w pierwszej chwili pomyślałem, że to jakiś żart. Im bliżej było premiery, tym mniej miałem obaw o efekt. Coś czułem, że w najgorszym wypadku „Przebudzenie mocy” będzie trzymało poziom poprzedniej trylogii, całkiem niesłusznie krytykowanej, bo to są wcale niezłe filmy.
Mnie też „Mroczne widmo” nie podeszło i oglądałem je tylko dwa razy, ale za to „Atak klonów” jest moją ulubioną częścią, nie licząc „Nowej nadziei”, która defaultowo jest przez wszystkich uznawana za niedoścignioną. Nigdy za to nie byłem fanem piątej i szóstej części, które wydawały mi się zbyt mroczne i przekombinowane.
Na „Przebudzenie mocy” szedłem z ciekawości nie tyle samego filmu, ile sztuczek, jakie w nim zastosowano, aby podobał się widzom, bo trudno nie odnieść wrażenia, że większości się podobał, a wszelkie negatywne recenzje, jakie czytałem, były pozbawione sensu. Portalowi recenzenci chyba zapomnieli, że tej serii nie można oceniać, doszukując się logiki, bo ten aspekt został całkowicie spierdolony już 30 lat temu i wszystko, co kręcono do dziś, było wypchane mniejszymi lub większymi absurdami, których w innych filmach byśmy nie wybaczyli. Luke i Leia bliźniakami? Człowiek z czajnikiem na głowie ich ojcem? Udupienie gwiazdy śmierci jednym strzałem? Bzdur, których innym filmom byśmy nie wybaczyli, można wymieniać bez końca, dlatego w najnowszej części nie spodziewałem się niczego poza nadzieją na początek nowej sagi, której końca nikt z nas nie dożyje. W kinematografii już nie robi się niczego, czego nie można kontynuować. Dziś nawet „Titanic” skończyłby się inaczej.
Kpina z widzów
Po 20 minutach seansu szepnąłem do kolegi, że to będzie dobry film. Główni aktorzy w niczym nie przypominają drewnianego Anakina, nowy mały robot jest równie uroczy jak stare, nowy „vader” ma trochę inny czajnik, w „gwiazda śmierci” jest jeszcze bardziej śmiercionośna i trochę bardziej odporna (ale tylko trochę). Podobało mi się wszystko. Obsada, dialogi, pomysł na nową historię, powiązanie następnego pokolenia z pożegnaniem poprzedniego. Brakło interesujących walk na miecze, ale ma to swoje fabularne uzasadnienie. Dwa lata sobie na to jeszcze poczekamy. Podobało mi się także to, na co narzeka wielu krytyków. J.J. Abrams zakpił sobie z widzów i tak bogiem a prawdą to na nowo opowiedział starą historię, bo gdyby włączyć „Nową nadzieję” i „Przebudzenie mocy” i notować podobieństwa, wyszłoby, że ta druga jest wierną kopią, tyle że z innymi aktorami, innymi dialogami i na innych planetach. Ryzykowny zabieg, ale udany. Jeśli za dwa lata obejrzę nową wersję „Powrotu Jedi”, również nie będę narzekał.
Tuż obok widza
Mam wrażenie, że scenarzyści od razu przyjęli filozofię, że wzorują się na pierwszych częściach, udając, że kolejne nigdy nie powstały. Zrezygnowali z przeciążania filmu efektami specjalnymi, do minimum ograniczyli sceny dziejące się poza planetami. W przeciwieństwie do Lucasa, który lubił szerokie kadry, pokazywał wielkie przestrzenie, Abrams „uziemił” operatora i kazał mu połowę filmu nakręcić „z łapy” – kamerą na wysokości bohaterów. Słowem – wziął to, co tak dobrze wychodzi w kręceniu seriali, z których przecież słynie („Lost”, „Agentka o stu twarzach”). Świetny zabieg, który od pierwszych minut filmu wbija widzów w fotel, dając im wrażenie, że nie podziwiają filmu, ale obserwując akcję stojąc tuż obok bohaterów.
Bardzo udaną sztuczką, która wcale nie musiała się udać, było nabijanie się z mitologii „Gwiezdnych wojen”. Już w pierwszych minutach jeden z bohaterów wyśmiewa maskę złego bohatera, mówiąc mu, że niewyraźnie przez nią mówi. Nie bombarduje humorem nowego małego robocika, jego ciągle jest nam trochę za mało, a kiedy się pojawia, to nie chcemy dać mu w pysk (jak Jar Jar Binks’owi), tylko pogłaskać. W „Terminator: Genisys” te motywy nie wyszły, bo choć mi się ten film bardzo podobał, to widzowie mocno krytycznie podeszły do podstarzałego Arnolda i jego osobliwego poczucia humoru.
Niedosyt
A skoro już mówimy o wieku, to jeszcze jedno udało się w „Przebudzeniu mocy”. Ani przez moment nie odniosłem wrażenia, że starzy bohaterowie są niepotrzebni i wystąpili w kolejnej części, aby dorobić sobie do emerytury. Śmiano się z podstarzałego Stallonego, grającego w „Rocky”, śmiano się z Arnolda w „Terminatorze” i nawet z Harrisona Forda w ostatnim Indianie Jonesie były drwiny. Abrams poradził sobie z tym w prosty sposób i żeby nie spoilerować za bardzo, to tylko rzucę sugestię – przypatrzcie się, jak często widzimy „starych” bohaterów. Często? Owszem. Ale zwróćcie uwagę, jak późno się pojawili. I w jakich okolicznościach! Pierwszy kadr z Hanem Solo to było „wow, nareszcie!”, a nie „kurwa, po co jeszcze tego starucha dali”. Świetny zabieg, jakoś tak odruchowo skojarzył mi się z Parkiem Jurajskim. Tam też Spielberg odważył się, aby w filmie o dinozaurach, pierwszego dinozaura pokazać dopiero po godzinie seansu i sprawić, aby po wyjściu z kina nikt nie mówił, że za mało było dinozaurów.
Życiowa rola
Byłem sceptyczny wobec Rey (to ta laska), przypominającej Natalie Portman. Już nie jestem. Z przyjemnością patrzyło się na jej grę. Wciąż nie do końca jestem przekonany, czy trzeba było dawać czarnego szturmowca, ale ja już tak mam, że tam, gdzie inni nie widzą problemu, ja widzę silenie się na polityczną poprawność. Niemniej aktor świetny i jeśli nie spieprzy sobie życia przez Gwiezdne Wojny, na zawsze pozostając ich bohaterem (jak Mark Hamill i Carrie Fisher) to wróżę mu Oskara. Zresztą nie zdziwiłbym się, gdyby „Przebudzenie mocy” dostało parę nominacji. Nie mówi się raczej o tym, bo to nie jest typowy film oskarowy, ale w moim prywatnym tegorocznym rankingu zajmuje pierwsze miejsce i życzę mu tego, tak jak ww. Hamillowi, by zdobył oskara za drugoplanową rolę Luke’a Skywalkera. Ależ o tym w filmie zagrał! Ależ musiał się przygotowywać do tej roli! To musiały być całe miesiące żmudnej, katorżniczej pracy, ale było warto, bo cała reszta aktorów blednie przy nim i nikt tak nie zapada w pamięć, jak właśnie mistrz Luke.
Byłem sceptyczny wobec tego filmu, chciałem napisać przekornie, dlaczego jest do dupy, ale nie potrafię. Tak, rozłożony na czynniki pierwsze, scena po scenie, zapewne nie obroniłby się, ale jeśli odłożymy analizę na bok i po prostu na 2 godziny wejdziemy w świat „Gwiezdnych Wojen”, to wyjdziemy z niego z wielkim niedosytem, ale zadowoleni. To świetny film, dołączam do grona pochlebców.
PS Powstrzymajcie się od spoilerowania. Mnie ktoś zepsuł seans, zdradzając tuż przed nim, że Darth Vader jednak żyje.