Jak naprawdę wygląda praca w amerykańskim CSI?
Rozmawiam z byłym pracownikiem laboratorium kryminalistycznego w San Francisco oraz pracownikiem federalnej agencji śledczej ATF.
Richard A. Grzybowski wyemigrował z Polski ponad czterdzieści lat temu i do niedawna był bardziej znany i doceniany za oceanem niż w kraju, a tymczasem jego kariera to w pewnym sensie spełnienie American Dream. Pnąc się po szczeblach kariery pracował przy najsłynniejszych kryminalnych sprawach San Francisco, a dziś wydaje swoją pierwszą książkę o wszystko mówiącym tytule „Ślady zbrodni”. Szerzej o książce opowiem w recenzji, bo dziś chciałbym się skupić bardziej na ciekawostkach związanych z jego pracą. I zacznę od morderstwa, które część z was może kojarzyć.
Cofnijmy się o ponad trzydzieści lat do pewnego listopadowego poranka, kiedy to w San Francisco zabito słynnego gejowskiego działacza oraz radnego Harveya Milka. W którą dłoń został postrzelony?
Nie jestem pewien, ale chyba w lewą…
Za moment do tego wrócę. Wyobrażam sobie taką sytuację, że kupuję broń i udaję się z nią na Wiejską, wchodząc przez uchylone okno budynku sejmu, aby ominąć bramki bezpieczeństwa. Zabijam premiera, z miejsca zbrodni zabieram łuski, następnie spokojnie idę do kolejnego gabinetu po czym zabijam jednego z ministrów. Następnie oddaję się w ręce policji. Za swoją zbrodnię dostaję tylko 7 lat, ponieważ… zjadłem za dużo hamburgerów w McDonald’s. Tak na zdrowy rozum – nie wydaje się to całkiem absurdalne?
Oczywiście, że jest absurdem, bublem prawnym, całkiem podobnym do aktualnej sprawy Trynkiewicza. Prawo pozwalała na uwzględnienie stanu psychologicznego i psychicznego sprawcy, żeby dowieść (co już w założeniu wydaje się niemożliwe), że nie potrafił odróżnić dobra od zła.
Tak było w przypadku pierwszej opisanej przez pana sprawy – zabójstwa Harveya Milka w 1978 roku. Zginął w swoim biurze zastrzelony przez byłego policjanta, Dana White’a. Morderca dostał 7 lat, ponieważ uznano go za niepoczytalnego z powodu spożywania zbyt dużej ilości „junk food”. Z więzienia wyszedł po 6 latach. Był pan na miejscu zbrodni, analizował ślady robiąc wszystko, aby sąd wydał sprawiedliwy wyrok. Czy w tym przypadku pańska praca pomogła sądowi w tym głupim werdykcie, czy może nie miała wpływu?
W tym konkretnym przypadku moje analizy nie odgrywały żadnej roli w procesie ustalania winy, ponieważ sprawca był znany, przyznał się i pozostało tylko jedno pytanie: czy wiedział co robi?
A wiedział? Czy na podstawie śladów, jakie zostawił na miejscu zbrodni mógł pan wyciągnąć wniosek poczytalności sprawcy?
Nie ulegało wątpliwości, że ilość wystrzelonych pocisków jak i również typowe coup de grace świadczyło i potrzebie upewnienia się, że ofiary nie żyją, ale nie można z tego wyciągać wniosków co do jego poczytalności.
Pytałem o dłoń, ponieważ w filmie „Milk”, bohater grany przez Seana Penna, zostaje trafiony najpierw w prawą dłoń, później dwukrotnie w okolice klatki piersiowej, a na sam koniec strzałem w tył głowy. Cztery kule. W artykułach o tym zabójstwie przeczytałem o trzech kulach. W pańskiej książce o pięciu. Zakładam, że jako naoczny świadek tamtych wydarzeń wie pan najlepiej jak było naprawdę, a filmy trochę przekłamują rzeczywistość. Przekonajmy się jak bardzo. Jest pan może fanem seriali typu CSI: Las Vegas?
Nie jestem. Obejrzałem raz jeden odcinek i od razu wiedziałem, że tam nic nie jest zgodne z prawdą.
Doskonale, bo za chwilę weźmiemy na warsztat jeden z losowych odcinków CSI: Nowy Jork i przyjrzymy się scenom badań balistycznych. Zacznijmy od miejsca zbrodni. Czy tak oznacza się kule?
To akurat jest łuska.
Tu przerwę, bo chętnie się najpierw dowiem, jaka jest różnica między pociskiem a kulą a łuską. Ja tych zwrotów używam zamiennie, wiem, że niewłaściwie i pewnie czytelnicy też by sie podszkolili.
Pocisk często nazywany jest kulą, natomiast zarówno pocisk jak i łuska są częściami naboju, który w środku zawiera również porcję prochu, a w denku łuski znajduje się spłonka, która po uderzeniu iglicą broni powoduje zapłon prochu. A dalej wiadomo.
To wróćmy do tego zdjęcia. Tak oznacza się łuski?
Hm, takich żółtych znaków z czarnymi cyframi używa się do fotograficznego ustalenia ich położenia. To powinno być zdjęcie numer 2, bo numer 1 powinno mieć jakąś perspektywę, coś, co pozwoliłoby ustalić relatywne położenie łuski względem innego przedmiotu w tym miejscu. Do pełnego obrazka brakuje linijki obok łuski, żeby było wiadomo jakiej jest wielkości.
Następna scena. Bohater wyciąga pincetą łuskę z jakiegoś przedmiotu, prawdopodobnie głośnika. Jak to ma się do rzeczywistości?
Na filmach bardzo często pokazywane są różnego rodzaju szczypce i pincetki, których absolutnie nie należy używać przy zbieraniu dowodów, aby nie dodawać własnych śladów.
Łuski zbiera się najlepiej wkładając do nich zwykły drewniany ołówek albo kawałek patyczka, który każdy technik kryminalistyki ma na wyposażeniu. Pociski z kolei wpycha się na otwartej plastikowej torebki. Palcem. Oczywiście w rękawiczce.
Badanie toru lotu pocisku. Tak to się właśnie robi? Laserem?
Tak, lasery są coraz częściej używane zamiast żyłek, nici i drewnianych laseczek, tylko ciekawi mnie, w co ten filmowy bohater celuje i czy zbadano dziurę w szybie, aby ustalić, z której strony padł strzał?
Ze sceny w filmie wynika, że to ten laser sam w sobie ustala z której strony pada strzał. A laser celuje w jakąś flagę.
Fajnie, tylko jakie ślady na tej fladze pochodzą od pocisku? Być może czepiam się detali, ale na tym właśnie polega praca kryminalistyka. Każdy szczegół jest niezwykle ważny. Sam laser nie może ustalić, z której strony padł strzał. Na to muszą być inne dowody lub przesłanki. Laser jedynie łączy dwa punkty prostą linią. To wszystko.
Teraz “klasyka rocka”, czyli sceny znane z wielu filmów. Porównywanie łusek i szukanie właściciela broni. Proste pytanie – czy to mniej więcej tak wygląda? Wkłada się łuskę pod mikroskop, pokazuje się ona na monitorze, włącza skanowanie i bach. Po chwili wiemy już, z jakiej broni padł strzał i mało tego – wiemy też, kto jest właścicielem broni?
No właśnie takie sceny doprowadzają mnie do szału, choć to mało powiedziane, bo są szkodliwe. Utrudniają pracę kryminalistykom, ponieważ przeciętny obywatel, który kiedyś tam zostanie członkiem ławy przysięgłych, będzie od nich wymagał właśnie takiej pracy.
Jest coś takiego jak komputer balistyczny. Ten używany w USA, Kanadzie, RPA, Australii i części Europy nazywa się IBIS. W skrócie to wygląda tak, że pociski i łuski są od razu skanowane w trzech wymiarach. Po tym skanowaniu komputer szuka bratnich pocisków lub łusek w bazie danych. Może być ich nawet kilkaset, w zależnosci od rodzaju broni, kalibru i tego co znajduje sie w bazie danych. Laboratorium ogranicza tę ilość do mniej więcej dziesięciu i następuje długa analiza laboratoryjna przez biegłego broni. Dopiero gdy zauważy się odpowiednią ilość znaków wskazujących na to, że zostały wystrzelone z tej samej broni, zawiadamia się oficera prowadzącego śledztwo z prośbą o dostarczenie dowodowych łusek lub pocisków. Potem mamy kolejne analizy pod mikroskopem porównawczym i po nich wydaje się decyzję, czy dwie łuski lub dwa pociski zostały wystrzelone z tej samej broni. A tożsamość właścicieli to już zupełnie inna historia, którą nie zajmuje się żaden biegły w laboratorium, ani nawet żaden technik kryminalistyki, bo to przecież jest praca dla oficerów dochodzeniowych, prokuratorów i sądów.
Wow, rzeczywistość jest brutalna. I mało seksowna. Powyższy przykład dobitnie pokazuje, to, co przebija się przez całą pańską książkę – praca w laboratorium to długa i żmudna robota, której przeciętny człowiek nie pojmuje, stąd mamy zjawisko efektu CSI, o którym wspomniał pan przed chwilą. Ludzie chcą widzieć efekty pracy tak jak na filmach. Podobnie sprawa miała się przy serialach medycznych. Pacjenci są zdziwieni, że szpitalna rzeczywistość wygląda inaczej niż na filmach.
Zmienię temat – w jednej z książek o mafii przeczytałem, że zabójcy zmieniają sposób zabijania “ucząc się z filmów” i np. w latach dziewięćdziesiątych modne było strzelanie z pistoletem lekko przechylonym, tak po gangstersku. Bodajże naśladowali bohaterów filmów Quentina Tarantino. Powodowało to, że wiele ofiar miało straszne obrażenia w dolnych częściach ciała. Czy z biegiem lat zauważył pan jakąś ewolucję w sposobie zabijania?
Nikt do tej pory nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego w niektórych filmach gangsterzy przechylają pistolety tak, że szkielet znajduje się w pozycji poziomej. Ponoć uczą tego w Mosadzie, ale nie ma tu jakiejś logiki, bo od położenia pistoletu w pozycji pionowej czy poziomej nie zależy gdzie pocisk wyląduje. Metody zabijania zawsze były różne i zależały od tego, czy chciało się zadać ofierze więcej bólu czy mniej oraz od tego, jak dobrym się jest strzelcem.
Jeszcze wrócę do sprawy Milka, bo przypomniałem sobie, że White strzelił do niego pięciokrotnie (tyle miał w cylindrze rewolweru). Pierwszy pocisk trafił w prawą rękę, dwa następne w tułów, a dwa kolejne w głowę, z tym że cztery strzały oddane były z pewnej odległości, natomiast ostatni prawie z przyłożenia, na co wskazywały ślady prochu w okolicy rany wlotowej, jak również tak zwany „tatuaż prochu”.
A cóż to takiego?
Pojedyncze ziarenka prochu uderzają w naczynia krwionośne, powodując na ciele lekkie osiniaczenie. Dla prokuratora i mieszkańców San Francisco, śledzących proces White’a, był to niemal książkowy przykład morderstwa z premedytacją, a jednak ława przysięgłych była innego zdania.
Sprawa do dziś jest znana jako „Obrona Twinkie”. Wszystkiemu winne śmieciowe jedzenie, które spowodowało niepoczytalność White’a.
299 stron. Czyta się właściwie jednym tchem, bo jak dostałem w poniedziałek książkę od wydawnictwa, to zastrzegłem, że nie dam rady przeczytać jej przed końcem tygodnia, a tymczasem dzień później miałem skończoną. Czuję lekki niedosyt, ale ostatnie zdanie w niej jest zapowiedzią kolejnej. To takie mrugnięcie okiem do czytelnika, czy kolejny etap w życiu? Teraz zajmie się pan pisaniem, a “Ślady zbrodni” to nie tylko pierwsza, ale pierwsza z wielu o tej tematyce?
Bardzo się cieszę, że książka się podobała. Tak naprawdę to po jej zakończeniu i ostatecznej obróbce redakcyjnej sam ją chętnie przeczytałem. Właśnie dziś rano dostałem wiadomość z Meksyku, że nowe jednostki administracji rządowej i laboratoria chcą skorzystać z naszego szkolenia, co dwukrotnie zwiększy ilość pracy, jaką planowałem na najbliższy czas. Ale chciałbym też coś zrobić dla Polski, dlatego podjąłem rozmowy z Politechniką Świętokrzyską na temat możliwości otwarcia studiów podyplomowych lub specjalizacji kryminalistycznego badania broni. Rozmowy trwają, ale rektor i dziekan są przyjaźni nastawieni do tej propozycji, dlatego też nie wiem, ile czasu będę miał na pisanie książek. W każdym razie doświadczenia w Meksyku i Kolumbii na pewno będą tematem kolejnej.
Praca w laboratoriach kryminalistyki, kancelaria adwokacka, agent ATF, pisarz, i tak dalej… Właściwie to kim się pan czuje najbardziej?
Pewnie odpowiedziałbym, że czuję się najlepszym kryminalistykiem wśród adwokatów i najlepszym adwokatem wśród kryminalistyków.
Dziękuję za rozmowę.
Ja również dziękuję. Była jedną z ciekawszych, bo pytania świadczyły o zainteresowaniu i zrozumieniu pewnych ważnych wątków z książki.