Samemu na studniówce to teraz wstyd?
Czytam sobie artykuł na Wyborczej o studniówkach. No tak, styczeń, więc się zaczęły. I jak nie dziwi mnie, że teraz robi się je w hotelach a nie w salach gimnastycznych (moja też była w hotelu), jak nie dziwi mnie, że to droga zabawa, bo zawsze tak było, tak nie mogę wyjść z podziwu, że punktem honoru jest przyjście z partnerem.
Ja na swojej studniówce byłem sam. Już nie pamiętam, czy jako jedyny z całej klasy, ale chyba tak. Już wtedy czuło się klimat, że „wypada” z kimś przyjść, ale – jak to określił przed dwiema godzinami kumpel ze studiów – ja zawsze miałem swój własny świat. Tam, gdzie nie mogłem poddać się pewnym regułom, bądź uznawałem je za głupie, wyznaczałem swoje. I chyba już mi tak zostało.
Raz w życiu zgodziłem się być na ślubie kumpla, tuż po maturze i mieć „partnerkę”. Taką przyszywaną. Zrozumiałem, że to głupie i nigdy więcej nie wstydziłem się nigdzie chodzić samemu. To głupie i świadczące o słabości, stąd dziwię się, że tegoroczni maturzyści już na tym etapie życia tak bardzo czują potrzebę podporządkowywania się światu, zamiast spróbować zrobić coś innego niż wszyscy.
A tak poza tym studniówki są przereklamowane. Jak żyję, nie znam ani jednej opowieści o studniówce, którą ktoś zapamiętał do końca życia. Ot, trochę tańca, trochę jedzenia, picia w ukryciu i nad ranem do domu.