13 błędów, których nie popełniłbym 12 lat temu
Mniej więcej 12 lat temu zacząłem regularne pisanie bloga. Jak na prawie wszystko co tworzę, miałem na niego dobry pomysł, dzięki czemu moja popularność rosła z tygodnia na tydzień, osiągając po 3-4 miesiącach poziom 600 tysięcy UU miesięcznie. Bez pomocy social mediów, reklam i wszystkich tych wspaniałych narzędzi, które dziś mamy.
Kiedy patrzę wstecz nie przypominam sobie błędów, które byłyby dla mnie zgubne w skutkach. Dostrzegam natomiast błędy, których nie popełniłbym, gdybym potrafił przewidywać przyszłość i takim pierwszym błędem było
zbyt długie trzymanie się starej marki
Gdybym mógł cofnąć czas, JasonHunt zacząłby istnieć wtedy, kiedy zaczynałem komercjalizację bloga czyli w drugiej połowie 2009 roku. Niestety nigdzie mi się nie spieszyło i bujałem się z „kominkiem” aż do końca 2014 roku.
Nie wchodziłbym na Youtube
Bez planu. Raz to zrobiłem. Pod koniec 2008 roku zacząłem kręcić filmy z gier. Z miejsca stały się popularne i do dziś wiele osób swoją pierwszą styczność ze mną zawdzięcza tym filmom. Rzecz w tym, że zrobiłem to nie mając planu na przyszłość. Po 2 miesiącach znudziło mi się bawienie w wideo. Próbowałem jeszcze projektować bloga o grach. Prace nad nim trwały pół roku. Miał się nazywać gamefront.tv. Wszystko było gotowe. Na trzy dni przed premierą zrezygnowałem z niego, nie wierząc, że w najbliższej przyszłości można zrobić popularny blog o grach poza youtubem. I chyba się nie pomyliłem. Ale w tym samym czasie popełniłem inny błąd, bo
Wprowadziłem możliwość zakładania kont na blogu
Bo chciałem, aby każdy komentator mógł mieć swoją fotkę w komentarzu, zarezerwowaną nazwę, statystyki komentarzy, wgląd w historię. Pomysł głupi nie był, tylko nie przewidziałem, że takie same opcje lada moment wprowadzi disqus, a i budowanie społeczności na platformie blogowej przestało mieć sens w momencie, gdy Facebook zaczął rosnąć w siłę. Co było dopiero początkiem, bo jeszcze parę lat musieliśmy czekać (na dobrą sprawę to wielu wciąż czeka) na spopularyzowanie newsletterów. No ale w 2009 roku możliwości tworzenia baz czytelników były dużo mniejsze. Dostrzegłem potrzebę, nie umiałem jej przekuć na coś przydatnego.
Miałem wtedy blogi i na platformie Agory i na platformie, którą zrobiła mi zaprzyjaźniona firma. To też był błąd, niezbyt duży, ale gdybym mógł cofnąć czas to
Uciekłbym na wordpress dużo wcześniej.
A czekałem z tym aż do połowy 2011 roku. Wówczas wydawało się, że jak odchodzisz z platformy blogowej to tracisz parasol ochronny. Tyle że tego parasola ochronnego żaden bloger nie potrzebuje.
Mniej ostrożnie dobierałbym reklamodawców
Koniec końców – co kogo obchodzi kogo reklamuję? Mój blog, moja kasa, a jak się nie podoba to wypad. Niestety zbyt ostrożnie to robiłem, biorąc znane i lubiane marki, odrzucając produkty niepasujące do mojego profilu. Może 5 lat temu było właściwym mówić blogerom, że powinni się cenić, szanować i nie zmieniać w słupy reklamowe. Dziś wydaje mi się właściwszym mówić im: twój blog, twoja wolność, twoje decyzje.
Szybciej wprowadziłbym większą gamę produktów do mojego sklepu
Niepotrzebnie skupiałem i wciąż skupiam tylko na książkach i szkoleniach. A propos szkoleń – powinienem był je wprowadzić już 3-4 lata temu. Gdybym tylko wiedział, ile przyjemności mi dają. Teraz bardziej czekam na kolejną edycję szkoleń (grudzień 2017) niż na kolejną książkę (jakoś w 2018 r.).
Byłbym bardziej wyrozumiały dla dziennikarzy.
Nie wiem czy „wyrozumiały” to właściwe określenie. Chodzi o to, że jakoś pod koniec 2013 roku nabrałem obrzydzenia do mediów. Irytowało mnie, że chodzi im tylko o krzykliwe nagłówki i każdy wywiad ze mną i tak dotyczy zarabiania na blogu. Irytowały mnie „wywiady” podsyłane mailem, zaproszenia do śniadaniówek, w których musiałem odpowiadać na pytania „czy da się zarobić na blogu” i odbieranie telefonów od mediaworkerów, którzy dzwonili zawsze w dwóch sprawach. Albo sprowokować mnie do kontrowersyjnego komentarza albo zapytać czy na blogu da się zarabiać.
Może powinienem po prostu grać swoje i nie przejmować się, że w mediach panują takie a nie inne reguły gry. Zamiast tego wciąż mam obrzydzenie, którego nie potrafię w sobie zwalczyć.
Nie uciekałbym
Dawniej, gdy miałem za dużo czytelników, gdy czułem się przytłoczony nimi, uciekałem od pisania, wprowadzałem regulaminy, robiłem krótkie przerwy, zmieniałem tematykę. Po prostu uciekałem. Później założyłem nowego bloga pod nowym szyldem. Uciekałem. 3 lata później założyłem „esiątko”, blog lifestylowy, na którym znowu uciekałem od tłumów. Skutecznie. Nic mnie bardziej nie zniechęcało jak nagłe „bum”. Tak było przy przedsprzedaży „Thorna”. Zamówienia spływały setkami i zamiast kuć to żelazo póki gorące, to wolałem skończyć i wypuścić książkę tydzień wcześniej. Z kolei przy szkoleniach zawsze mam limit 300 osób. Po chuj?
Zamiast pisać codziennie na fanpage, gdzie jest 60 tysięcy osób, uciekam do moich zamkniętych grup (tylko dla członków „masterclass”) lub na moje „tajne” konta.
Sam nie wiem z czego to wynika. Raczej nie mam strachu przed tłumem, bo z kolei świetnie się czuję na scenie przed dużą publicznością, a jeszcze lepiej w miejskich dżunglach. Wydaje mi się, że potrzebuję ciągle coś budować, tworzyć i gdy już widzę efekt, burzę wszystko i zaczynam od nowa.
Otaczałbym się ludźmi, którzy umieją sprzedawać
Nigdy nie miałem problemów ze sprzedażą i może dlatego nie czułem potrzeby współpracowania z ludźmi, którzy by mi w tym pomogli. Wiem, co należy robić, aby zarabiać, ale ten proces, ta chęć zarabiania uruchamia się we mnie tylko na początkowym etapie sprzedaży. Gdy już osiągam założony limit, wzruszam ramionami, biorę się za kolejny projekt. Powinienem był otaczać się ludźmi, którzy powiedzieliby mi „nie ma limitów, nic się nie kończy, napierdalamy!”.
Pracowałbym szybciej
Wszystko robię powoli. Gdybym nagle zebrał do kupy wszystkie szkice, notatki do moich projektów, w ciągu kwartału mógłbym zrobić kilka szkoleń i wydać kilka książek. Leżą gotowe, czekają aż się nimi zajmę, a zamiast tego ciągle coś dopisuję, coś poprawiam, zmieniam, planuję. Nienawidzę tego w sobie.
Nie wrzucałbym wszystkiego, co najlepsze do książek i szkoleń
To się zaczęło już po drugiej książce. Do 2013 roku co miałem dobrego, to rzucałem na bloga. Dobre teksty, ciekawe przemyślenia. Teraz odruchowo wrzucam to do organizera, do katalogu przypisanego konkretnym projektom – kolejnym szkoleniom, książkom, webinarom, itd…
Dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, jak to bardzo mi szkodzi i jak głupi byłem, bo przez ostatnie kilka lat nazbierało mi się tyle notatek, że i tak wszystkiego nie dam rady wydać.
Od kilku lat najlepsze teksty, jakie napisałem, to te odnoszące się do aktualnych wydarzeń. Wszystko inne poszło do „szuflady”, bo nie chciałem tego „marnować” na blogu. Czas to zmienić.
Byłbym blogerem? Niekoniecznie.
12 rocznica rozpoczęcia pisania bloga. Wciąż czuję się blogerem, ale nim nie jestem, bo nie piszę bloga. Raz na jakiś czas coś skrobnę. Bardziej czuję się autorem niż blogerem.
Zapamiętajcie to określenie. Ono definiuje moją przyszłość. W pewnym sensie.
Nie uciekałbym od mojego wulgarno-kontrowersyjnego wizerunku
Nie robiłbym tego tak uparcie, jak czyniłem to w ostatnich latach, ale myślę, że już się z tym uporałem, bo to nie tyle była ucieczka od tego, co lubiłem pisać, ile od ludzi, którzy w dobie social mediów wszystko biorą dosłownie i śmiertelnie poważnie. Bo są debilami. Na szczęście chyba znalazłem na to lekarstwo.
Długi ten tekst. Dokończę myśl jutro, dopiszę więcej błędów i zaczniemy mały rozpierdol. W wąskim gronie. Hue hue.
Ale wcześniej, bo o godzinie 12:00 na fanpage będzie live, czyli na żywo ze mną i ewentualnie z wami, ale jak znam życie to mało komu wystarczy odwagi, by zadzwonić. Porozmawiamy sobie o błędach, opowiem trochę o życiu w Bangkoku, możemy też przegadać jakieś aktualne tematy (#metoo, hue hue) i dowiecie się o mnie czegoś, czego się nie spodziewaliście. Nie wiem czy nagranie będzie później dostępne, więc nie spóźnijcie się.