25 spojrzeń na US OPEN – dużo słońca, potu i masochistów
Już rano w windzie sąsiad powiedział mi, że zapowiada się najgorętszy dzień lata i lepiej, żebym zbyt długo nie przebywał na słońcu. Amerykanie tak mają, że jak jest za gorąco, to czują się zagrożeni. Jak jest za zimno, to czują się zagrożeni. Jak ma się zacząć wielka ulewa, to boją się deszczu. Bo czują się zagrożeni. Wystarczy, że ktoś puści bąka, a w głowie od razu rodzi się myśl, że to próba ataku biologicznego. Najlepszy stan dla Amerykanina to nic_się_nie_dzieje. Ale i wtedy myślą sobie, czy to aby nie cisza przed burzą?
Uzbrojony w piciu, olejki i jedno ciastko udałem się na dalekie Flushing Meadows, aby kolejny rok z rzędu uczestniczyć w jednym z czterech największych świąt tenisa. US Open nie jest moim ulubionym turniejem, znacznie bardziej wolę paryskiego szlema, ale trudno, żebym przegapił okazję i nie wybrał się obejrzeć meczu. Zwłaszcza, że rok temu byłem na finale i wówczas na tym oto blogu coś sobie obiecałem:
Cieszę się, że dotrzymałem słowa. Nie wrócę na finał US Open w tym roku, bo nie stać mnie na miejsce w loży. Ja to jednak jestem słowny gość.
Niemniej miejsce w loży i tak mi się należy i takie też wykupiłem, nie wiedząc, że był to czyn iście frajerski.
Ale po kolei.
Przed wejściem na stadion mijamy wielką kulę, symbol US Open. To taka fontanna, w której nie można się kąpać, o czym pisałem wczoraj na Instagram, rozżalony nierównym starciem z panią policjantką.
Stadion już z daleka robi wrażenie. Kiedy idziesz tam pierwszy raz i masz bilet na promenadzie (najwyższe siedzenia) jeszcze nie wiesz, że lepszy widok będziesz miał patrząc się na ekran telefonu niż na kort.
Już na wejściu robią cię w balona, sprzedając po 20 dolarów program imprezy, który masz za darmo w aplikacji i na www.
Policjanci wyglądają tak jak można sobie wyobrazić amerykańskiego policjanta. Psa też mają i o niego dbają. Cały czas chodził z piłeczką w gębie. Prawdopodobnie to taki aparat nazębny.
Wziąłem mały plecak, ale okazało się, że jest za duży i kazano mi wszystko wypakować, zostawić w sejfie broń i narkotyki.
Cały mój dobytek spakowałem w foliową torebkę.
Pierwszy mecz zaczynał się na 11:00. Byłem zdziwiony, że w metrze tak mało osób jechało na stadion, jeszcze bardziej byłem zdziwiony widząc, że nikt przed stadionem nie stoi. Jak się później dowiedziałem – tylko frajerzy przychodzą na 11:00 oglądać deblistów. Skąd mogłem wiedzieć?
Teren jest dosyć rozległy, jego przejście zajmuje trochę czasu, ale nie ma nic godnego uwagi. Można się pośmiać z cen, które są zawrotne nawet na polską kieszeń.
Kupiłem bilet w loży. Dałem za niego coś ponad 200 dolarów. To i tak o 200 dolarów mniej niż rok temu za finał. Problem w tym, że dla Amerykanów loża to zwyczajne twarde, niewygodne krzesła, tyle że bliżej kortu. Nie na tyle blisko, aby było się czym jarać. Po prostu ta loża, którą miałem na myśli rok temu jakoś inaczej się tu nazywa. Mniej więcej w południe temperatura dochodziła do 33 stopni, dlatego wolałem usiąść pod ścianą niż męczyć się w słońcu.
Wkurzony, że nie mam miejsca przy korcie i oglądam jakichś debilstów, a na drugim korcie za chwilę zacznie się mecz sióstr Williams, zadałem sobie jedno proste pytanie. Co zrobiły Andrzej? Po chwili zmierzałem na drugi kort. Też całkiem spory, ma kilkanaście wejść, przy każdym stoi kontroler. Wiedziałem, że mnie nie wpuszczą, bo mam bilet tylko na ten drugi kort, na którym się nic nie dzieje, tak więc zrobiłem to, co zrobiłby każdy na moim miejscu. Poczekałem na odpowiedni moment. W pewnej chwili kontroler oddalił się od bramki wejściowej, aby pomóc jakiejś niepełnosprawnej pani przejechać wózkiem pod barierkę. Wszedłem jak do siebie, nie oglądając się na nikogo i przez nikogo nie zaczepiany usiadłem szybciutko na wolnym krześle przy korcie.
Wbrew pozorom widok nie był najlepszy, bo to tylko siostry Williams.
Po pół godzinie miałem dość. Nie szło wytrzymać na słońcu, toteż ponownie zadałem sobie pytanie: co zrobiłby Andrzej?
Wbiłem się na samą górę w poszukiwaniu schronienia przed zabójczym słońcem i dostrzegłem, że pod schodami są wnęki.
Miałem z niej niezłe widoki.
No czasami gorsze.
Ale w gruncie rzeczy było mi tam dobrze i nawet widok na kort był znośny, a przy okazji stałem się atrakcją turystyczną, bo spocone świnki przechodzące obok kiwały głową z uznaniem. „Smart guy”, „Good idea!”, „Wow!”, „Nice place!”. Po jakimś czasie dorobiłem się towarzystwa i jak okiem sięgnąć – wszystkie wnęki pod schodami zapełniły się widownią. Początkowo porządkowi próbowali nas przeganiać i nie wiem, jak sobie inni radzili, ale w mojej ekipie na szczęście miałem czarnoskórą kobietę z dzieckiem, która krzyczała „Chcesz, by mój syn dostał udaru na tym słońcu? CHCESZ?!”.
Około trzeciej po południu pojawiły się upragnione chmury. Ludzie zaczęli opuszczać schrony.
Ci, którzy mimo wszystko zostawali na trybunach, po meczu wyglądali tak, jak ten dziadek. I weź tu siedź za czymś takim.
Zasoby wody skończyły mi się zanim zaczęły, bo mój Powerade zagotował się jeszcze przed wejściem na stadion. Na szczęście wokół kortu jest masa sklepów, w których sprzedają to samo, czyli piwo, kolę i herbatę.
Jedna butelka 5 dolarów.
Fajny pomysł z ładowarkami. Aż dziwne, że nikt nie korzystał.
Ja po zakupie Powerbeats 2 musiałem uzbroić się w swój akumulator. Kupiłem to cudo za 50 dolarów i było warte każdego centa. Jakiś czas temu miałem współpracować z jedną firm produkujących takie urządzenia, ale nie zgodzili się, bym skrytykował brak wbudowanego kabla, a ja się uparłem, że nie będę zachwalał czegoś, co nie jest praktyczne, bo nie sztuka nosić ze sobą ciągle kabel do telefonu. Ten battery charger ma kable wbudowane, które po prostu się wyciąga, gdy potrzebujesz. To najlepszy zakup od początku mojego pobytu w NYC.
Po tym, jak siostry Williams zginęły z rąk ukraińskich rosjanek, przegrywając z nimi w dwóch setach, wróciłem na swój stadion, aby obejrzeć mecz Gaela Monfilsa z jakimś Dymitrovem. Mecz był szybki, nawet ciekawy, a ja spoglądałem na miejsca dla sławnych i bogatych, którzy w cieniu, wygodzie i spokoju oglądali mecz z najlepszych miejsc na stadionie. Kiedyś tam będę. Może nie za rok, może nie za dwa. Ale będę. To są moje miejsca.
Byłem blisko trafienia na mecz Rogera Federera, który grał od 19:00, a jest to jedyny tenisista, którego chciałbym obejrzeć w meczu na żywo. Zagadałem do porządkowego, który wydawał się być bardzo znudzony imprezą i zły, że na swojej drodze życiowej nie trafił w inne miejsce. Powiedział mi, że jak chcę zostać, to mogę spróbować, bo niby wyganiają ze stadionu tych, którzy mieli bilety na sesję dzienną, ale też nie sprawdzają każdego, kto ciągle na terenie stadionu jest. Przy odrobinie szczęścia mógłbym zostać do nocy i obejrzeć wszystkie potyczki. Zrezygnowałem, bo byłem zmęczony, a musiałbym i tak jeszcze parę godzin czekać. Rogera obejrzę innym razem, z tego co wiem, jeszcze nie kończy kariery, mimo że i tak nie wygra w poniedziałek finału. Rzuciłem na niego klątwę kilka miesięcy temu, przepowiadając, że już nigdy nie ugra szlema. To kara za ostatnie lata rozczarowań.
Korci mnie, żeby wyszarpać jakieś tanie bilety na finał, ale chyba już nie będę przeginał z wydatkami i czas nauczyć się oszczędzania. Może Apple wypuści jakiś fajny telefon, po który warto będzie stanąć w kolejce i wydać na niego ostatnie dolary.
Dziś mam dzień lenistwa. U mnie dopiero poranek, zajadam się świeżym, pysznym sushi prosto z lodówki w supermarkecie i rozmyślam sobie, gdzie by dzisiaj pójść, ale pewnie i tak skończy się na tym, że wyjdę z domu, pójdę przed siebie i zanim dowiem się, gdzie jestem, będzie późny wieczór.