Moje pierwsze 7 prac
Czym się zajmowałem zanim zrozumiałem, że moim powołaniem jest zajmowanie się niczym? Moje pierwsze 7 prac. Większość z nich opisałem już wcześniej w swoich książkach i niektórzy z was zobaczą znajome fragmenty, ale w tym tekście dodatkowo wyjaśniam, co było w nich prawdą a co fikcją.
Poza pierwszymi dwoma przykładami, reszta to fragmenty z książek. To, co jest prawdą dopisałem szarym kolorem
Plantacja truskawek
Czas: kilka dni.
Miałem jakieś 6 lat, kiedy z kolegą Andrzejem uznaliśmy, że to najwyższa pójść do pracy, ustatkować się i odłożyć trochę grosza na emeryturę.
A że niedaleko była plantacja truskawek, to szybko pojęliśmy, co najbardziej chcemy robić w życiu. Poszliśmy do właściciela. Nie wiem ile płacił za kobiałkę, nie pamiętam ile kobiałek zebraliśmy. Pamiętam, że dosyć szybko przestał nam się ten biznes opłacać i zaczęliśmy kombinować jak wykiwać właściciela.
Andrzej wymyślił, że zaczniemy pracować na nocne zmiany. Zebraliśmy grupę chłopaków, którzy mieli pracować za nas. Ruszaliśmy na plantację po zmroku. Nikt tych pól nie pilnował poza psem, który nas dobrze znał. Żadnego strażnika, żadnych płotów. Nasza ekipa pracowała za darmo. Andrzejowi się nie odmawiało. My zaś te truskawki sprzedawaliśmy w dzień na rynku. Nie czuliśmy się złodziejami, nie widzieliśmy w tym nic złego. A jak podrośliśmy, to dowiedzieliśmy się, że plantator o wszystkim wiedział i nie miał nic przeciwko przedsiębiorczym gówniarzom.
Roznoszenie ulotek
Czas: 3 godziny
Zaczepił mnie jakiś wąsaty facet przy wyjściu ze szkoły. Zapytał, czy chcę trochę zarobić. Odpowiedziałem, że chcę. No to powiedział, abym znalazł jeszcze kilku kolegów. Znalazłem. Poszliśmy na miasto. Dawał każdemu ulotki, które rozrzucaliśmy na wycieraczkach. Po godzinie latania byliśmy wycieńczeni, a pracy nie było końca. Najłatwiej szło w wieżowcach(windy), najtrudniej w 5-piętrowych blokach(jebane schody), ale motywacja zarobienia pieniędzy była ogromna.
Po kilku godzinach, gdy skończyliśmy pracować każdy z nas dostał jakąś gównianą kasę. Pamiętam, że połowę od razu wydaliśmy na colę, bo usychaliśmy z pragnienia. Byliśmy strasznie wkurwieni, że tak nas zrobiono w chuja, ale byliśmy za młodzi, aby przed przyjęciem zlecenia bezczelnie zapytać „ile zarobimy?”.
Nie wspominałbym o tej pracy, bo 3-godzinna praca to żadna praca, ale były to 3 godziny, które nauczyły mnie, że każdą rozmowę o pracy należy zaczynać od rozmowy o płacy lub o od rozmowy o korzyściach, jakie będę miał z pracy. Bo nie zawsze pieniądze są największą korzyścią.
Lody na plaży
[sociallocker]Czas: kilka dni.
„Parę lat później Andrzej wpadł na pomysł, aby sprzedawać lody na plaży.
– Skąd weźmiemy lody? I lodówkę? – pytałem.
– Tym się nie przejmuj. Zainwestujemy całą naszą kasę w przenośną lodówkę, a lody kupimy w pierwszym lepszym markecie. Na plaży i tak schodzą z pięciokrotnym przebiciem. Poza tym już pierwszego dnia skasujemy konkurencję, bo cena naszych będzie o złotówkę niższa.
– Genialne.
Następnego ranka poginaliśmy w laczkach po plaży. Ja, opasany w portfel z drobniakami, Andrzej, taszczący lodówkę. Najgorszy był ten pierwszy raz, ten pierwszy krzyk „looooodyyyy!!!”. Dobry kwadrans szliśmy po piachu, bo żaden z nas nie miał odwagi krzyknąć, aż w końcu dostrzegła nas jakaś turystka i zawołała:
– Chłopcy! A macie owocowe?
– Tak, czekoladowe!
– A to poproszę jednego.
Nabraliśmy odwagi i po chwili wesoło kroczyliśmy pośród stonki turystycznej, krzycząc raz jeden, raz drugi: „Lody, lody na śmietanie, kto spróbuje temu stanie!”. Nie minęło dziesięć minut, a podszedł do nas jakiś kafar ze swoją lodówką i powiedział:
– Jak was jutro tu spotkam, to wam te lody wypierdolę do morza. Mój teren, moi ludzie. Wypierdalać.”
Z grubsza tak to właśnie wyglądało. W lodówkę nie inwestowaliśmy, bo Andrzej miał swoją. Nie pamiętam skąd. W pierwsze lody inwestycja nie była zbyt duża, bo kupiliśmy cały karton w hurtowni za kilkadziesiąt złotych. Jeszcze zanim wyszliśmy na plażę, ktoś nas ostrzegł, że będziemy mieć kłopoty. Potem na plaży trafiliśmy na tego kafara, a dzień później znowu na innego. To było dla nas zbyt stresujące i niebezpieczne.
Mierzenie ciśnienia
Czas: ok. 2 tygodni.
„Plan był prosty: będziemy mierzyć turystom ciśnienie. Do jego realizacji potrzebowaliśmy białych kitli, żeby wyglądać na pracowników medycznych, i tu spisałem się dzielnie, bo oba zabrałem tacie. Mniejsza o to, że były o dziesięć numerów za duże. Stolik skombinował Andrzej. Nie wiem skąd, ale miał napis „ryby prosto z morza”, który trochę mnie wkurzał. Ciśnieniomierz też załatwił. Zabrał go swojej babci. Umarła tydzień później. Rozstawiliśmy się na promenadzie, a babcie i dziadki tłumnie waliły do nas celem „zmierzenia ciśnionka”.
Stolik to akurat mieliśmy swój, ciśnieniomierz też, natomiast Andrzej skądś zajumał reklamę lodów (taką stojącą, plastikową), na której nalepiliśmy dużą białą kartkę z napisem „Mierzenie ciśnienia”. Czas umilaliśmy sobie grą w karty, ale dosyć szybko zrezygnowaliśmy z tego biznesu, bo zarobki były marne. Z tego co pamiętam braliśmy złotówkę od klienta i po ośmiu godzinach siedzenia na słońcu mieliśmy kilkadziesiąt złotych do podziału na dwóch. Za mało jak na nasze ambicje.
Sprzedaż „Bożego Dmuchnięcia”
Czas: ok. miesiąca.
„Stoisko z duperelami. Paraliśmy się tym biznesem chyba przez dwa sezony z rzędu aż postanowiliśmy sami swoje stoisko stworzyć. Niestety interes szedł marnie. Do czasu. Trochę pomógł nam przypadek, a tym przypadkiem była Iwonka, która już wtedy wiedziała, że w życiu liczy się tylko to, żeby każdego wieczoru mieć w pochwie przynajmniej 15 cm. Przyszła na stoisko i zaczęła się żalić:
– Ja to jestem tępa dzida. Ufam ludziom. Poznałam takiego jednego na dyskotece. Zakochałam się na amen, wylądowaliśmy w łóżku, a dwa dni później zobaczyłam na mojej myszce jakieś krostki. Lekarz powiedział, że to coś grzybicznego, zapisał mi jakąś chińską maść. Podobno ma przejść. I weź tu daj się palantowi posunąć bez gumy!
Pokazała nam tę maść. Obejrzeliśmy, Andrzej nawet wziął na palec i spróbował, po czym odłożył na stolik.
Po kilku minutach od przyjścia Iwonki do stolika podeszła klientka i wzięła do ręki leżącą na stole maść.
– Co to jest? – zapytała.
– Boże Dmuchnięcie – odparł Andrzej tonem sprzedawcy, który prędzej chciałby spłoszyć klientkę, niż jej cokolwiek sprzedać. – Stosowane raz na miesiąc zatrzymuje starzenie się skóry! Ale nie jest na sprzedaż, bo już należy do koleżanki Iwonki.
Turystka otworzyła portfel i wyciągnęła 50 złotych.
– Może taka suma panią przekona?
I tak to się zaczęło. Boże Dmuchnięcia sprzedawaliśmy na kilogramy. Po tygodniu mieliśmy też lusterka, deseczki, podstawki, które miały rzekomo chronić przed złem, szatanem i oziębłością”.
W rzeczywistości „Boże Dmuchnięcie” było nazwą, którą stosowaliśmy między sobą, ale rzeczywiście interes zaczął nam się kręcić dopiero wtedy, kiedy nauczyliśmy się opowiadać o zwyczajnych produktach niezwyczajne historie. Naiwna turystka brała do ręki jakiś gówniany kamyczek za 2 złote, a my sprzedawaliśmy jej ściemę, że przynosi szczęście albo że został poświęcony przez papieża.
I faktycznie wtedy całkiem sporo zarobiliśmy, ale w kolejnym roku powróciliśmy do pracy dla kogoś. Nie pamiętam dlaczego. Chyba nie mieliśmy kasy na ponowne rozwinięcie interesu.
Sprzedaż płyt
Czas: ok. miesiąca.
Pracowaliśmy u kogoś. Największy zarobek mieliśmy na składankach hitów. Z każdej płyty wpadało nam pięćdziesiąt procent zysku. Szły jak woda, turyści, wiadomo, uwielbiali składanki. Po jakimś czasie Andrzej wpadł na pomysł, aby nie sprzedawać płyt, które daje nam właściciel stoiska, tylko robić własne.
Czyste płyty kupowaliśmy w elektronicznym. Opakowania też. Piosenki ściągaliśmy z sieci. Okładkę i listę przebojów robiliśmy w MS Office. Nadruk na płycie załatwialiśmy nagrywarką kolegi (Batman) – zwykle wystarczyło rzucić napis „Hity lata!” i dać fotkę rozebranej discodziuni z wielkimi cyckami.
Codziennie rano przychodziliśmy z plecakiem wypełnionym świeżutkimi płytami z najlepszymi przebojami. Kiedy tylko szef zostawiał nas samych, wykładaliśmy nasz towar. Oczywiście jego płyty też sprzedawaliśmy, żeby nie zaczął czegoś podejrzewać.
To był doskonały interes. Pieniądze leciały z nieba, bo na każdym produkcie mieliśmy ogromne przebicie. Wystarczyło, że sprzedaliśmy trzy, cztery własne płyty, i mieliśmy tyle zarobku, ile dostawaliśmy, pracując uczciwie. Nasz szef nigdy się o tym nie dowiedział. Wszystkie pirackie płyty trzymaliśmy w plecakach. Klient wybierał składankę ze stojaka, a my dawaliśmy mu wyroby własnej produkcji. Czy mieliśmy wyrzuty sumienia? Ani trochę.
Aż taki super interes to nie był, bo chcąc nie chcąc musieliśmy też sporo sprzedawać płyt naszego szefa, aby nie zaczął niczego podejrzewać. Po prostu jak zaczęliśmy robić swoje, to bardziej się staraliśmy. Wydaje mi się, że dziennie nie wyciągaliśmy więcej jak 150 zł. W „Thorn” ta przygoda kończy się na policji, ale w rzeczywistości nigdy nas nie złapano. Opisana w książce krótka przygoda z policją wydarzyła się bez Andrzeja, wiele lat później, w innym kraju i pod innym pretekstem, ale w książce złączyłem te wątki, aby zachować ciągłość opowieści.
Wożenie betonu
Czas: 7 dni.
„Trafiliśmy na budowę. Stawiano nowy sklep, taki minimarket o powierzchni kilkuset metrów kwadratowych. Znajomy murarz potrzebował paru rąk do pracy. Bezmyślnie się zgodziliśmy i była to jedna z najlepszych decyzji, jakie podjąłem w życiu. Pomogła mi zrozumieć, że fizyczna praca to coś, do czego nie jestem stworzony.
Pech chciał, że na całą powierzchnię należało wylać beton. A beton najlepiej wylewać prosto z betoniarki. Niestety betoniarka nie mogła wjechać do środka, bo wejście okazało się za niskie i trzeba było ten beton wozić taczką po całym pomieszczeniu.
Dzień w dzień. Od siódmej rano do siódmej wieczorem z przerwami na posiłek. Przez cały tydzień widziałem tylko ciężką taczkę, a zapach betonu czuję nawet teraz, gdy wspominam tamten czas. Poznałem ludzi, którzy całe życie spędzali na budowach – pili, palili tanie papierosy, śmierdzieli i potrafili gadać tylko o tym, jakie życie jest ciężkie i jak dużo potrafią wychlać.
Andrzej odpadł już po dwóch dniach, bo taczka przewróciła mu się na stopę. Ja zostałem, ale czułem się tam jak kosmita. Dostałem ksywkę Senator, bo przychodziłem do pracy w czystych ubraniach, nie przeklinałem, a w przerwach obiadowych czytałem gazety. Mieli mnie za za durnia, który nie nadawał się do ciężkiej pracy, i niewiele się mylili. Każdego dnia marzyłem, aby betonowa przygoda się skończyła, obiecując sobie, że już nigdy w życiu nie będę tak ciężko pracował. Po siedmiu dniach wylaliśmy cały beton. Wtedy też dostałem wypłatę. Przyznaję, pieniądz był ogromny, ale więcej mnie tam nie zobaczyli”.
W tej historii nie było Andrzeja i nie wydarzyła się latem tylko w środku zimy. Reszta, łącznie z ksywką jaką mi nadali, to prawda. Zarobiłem wówczas 500 zł.
Było tego więcej, ale opowieści o innych pracach zostawiam sobie na inną okazję. Moje wspomnienia o pierwszych pracach to wspomnienia lenistwa, bo zawsze kombinowałem, co robić, aby się nie narobić. Znajomi wspominają, że nawet jak sprzedawałem na stoiskach duperele, to codziennie dbałem o to, aby mieć coś do czytania i moją pierwszą czynnością w pracy było rozłożenie gazety i wypicie porannej kawy. Przy mierzeniu ciśnienia najważniejszym elementem były karty do grania w tysiąca i pokera. Przy betonie, cały czas słuchałem muzyki, a krótkie przerwy poświęcałem na czytanie, co strasznie wkurwiało pozostałych robotników. W każdym miejscu pracy tworzyłem przestrzeń do robienia tego, co sprawia mi przyjemność. Byłem leniem i pozostanę leniem.
W przyszłym tygodniu zrobię pierwszą od października 2015 r. promocyjną sprzedaż moich książek i raczej jedyną w tym roku. Potrwa tylko 5 dni. Ceny mocno pójdą w dół i jeśli nie chcesz przegapić okazji, to we wtorek zajrzyj na bloga, fanpage lub zapisz się do newslettera.
[/sociallocker]