Im bardziej walą w Kaczyńskiego tym bardziej go lubię
Nie ma już w Polsce demokracji. Skończyła się. W grudniu. Tak mówili ci, co protestowali. A nie, chwila moment, demokracja skończyła się w październiku, gdy były te czarne protesty. Chociaż, gdyby się tak dłużej zastanowić, to skończyła się latem. Też protestowano. A nie! Co ja gadam. Demokracja skończyła się w grudniu. 2015 roku kiedy to pierwszy raz te całe KOD-y i inne gady wypełzły, krzycząc, że trzeba obalić Kaczyńskiego.
Mamy kolejny dzień i kolejną napierdalankę w PiS.
Nie ma znaczenia kiedy przeczytasz ten tekst, będzie on aktualny każdego dnia. Kaczyński, Misiewicze, Macierewicze, San Escobary, aborcje, nauczyciele, lekarze. Uderzenie w Rząd to stały punkt codziennych informacji prasowych. Coraz częściej fejkowych, bo jak nie ma powodu, to powód się znajdzie. Wystarczy przeinaczyć jakieś słowa lub coś sobie dopowiedzieć i już z prostej sprawy przyjmowania uchodźców robi się 10 sierot z Aleppo. Politycy, dziennikarze i tzw. internauci dowiedzieli się, że parę (rzekomych) sierot nie może do Polski przylecieć. Drżę na samą myśl, jaki armageddon zrobiliby w kraju, gdyby dowiedzieli się, że 10 sierot błagających o ich pomoc można znaleźć na każdym osiedlu. W naszym kraju. Ale dla pokolenia przeżartych tabloidyzacją mózgów istnieją tylko te sieroty, które płaczą z nagłówków.
Istnieją tylko na moment.
Tylko przez jedną chwilę sieroty są ważne, bo już następnego dnia „najważniejszym” tematem jest co innego. Na przykład śmierć. Wystarczy, że umrze jakaś drugoligowa aktorka, o której świat by dawno zapomniał, gdyby nie dostała angażu w nowych Gwiezdnych Wojnach, a w kraju nad Wisłą zaczyna się żałoba i „niech ten 2016 rok się wreszcie skończy”. Żałoba też zawsze trwa tylko jeden dzień. No czasami przedłuża się do pogrzebu, bo można jeszcze pompować temat opisując przyczyny śmierci, szerząc spiskowe teorie i cytując tweety zapłakanych celebrytów.
Te ogromne jednodniowe tragedie są tym samym, czym
demokratyczne zrywy antypisowców.
Za każdym razem mamy „to koniec demokracji”, „ten Rząd musi odejść” i „miarka się przebrała”. Za każdym razem, po cichu i naiwnie, myślę sobie, że może tym razem będzie inaczej i faktycznie odsuną Kaczyńskiego od władzy (której oficjalnie nie ma, bo przecież nawet premierem nie jest). Liczę na to, bo nie jestem zwolennikiem tej partii. A Jarek za każdym razem robi to samo – twardo stawia na swoim. I cholera jasna, on zawsze wygrywa! W którymś momencie swojej politycznej kariery zrozumiał, że to, co było przez lata jego przekleństwem – wieloletnia bierność narodu wobec PO – teraz jest błogosławieństwem. Bo naród pokrzyczy, potupie, poszeruje i za chwilę zapomni. Tak było za każdym razem. Nawet po tych czarnych protestach, choć trzeba oddać, że one akurat odniosły skutek, tyle że tym naszym kobietom było mało i kiedy już ugrały, co chciały, znowu wyszły na ulice protestować. Wydawało mi się, że przedobrzyły, bo przecież już osiągnęły cel. Zapytałem wtedy – z lekką nutą złośliwości – na swoim fanpage – przeciwko komu teraz protestujecie, skoro ustawa antyaborcyjna poleciała do kosza? W odpowiedzi dostałem stek wyzwisk, że jestem ignorantem, że w tak ważnej(!) sprawie nie powinienem w ogóle zabierać głosu, że się na mnie zawiedziono. Z fanpage odeszło mi z 200 osób. Tylko za zadanie pytania. I dobrze, na co mi takie osoby? Następnego dnia już nic nie było. Żadnych protestów. Wszystko ucichło. Ulice opustoszały. Jednego dnia ich sprawa jest n a j w a ż n i e j s z a na świecie, kolejnego dnia życie wraca do normy. A może po prostu zrobiło im się za zimno.
Ludziom wciąż wydaje się, że jak się zbiorą w kupę i pierdolną parę statusów
pod wspólnym tagiem, to mają narodową solidarność i wielką siłę. Jeszcze trochę czasu minie zanim zrozumiemy, że jednoczenie się w nienawiści nie jest ani wielką sztuką, ani powodem do satysfakcji, a coraz częściej jest deklaracją bezsilności. Bo zwykle kończy się na poszczekiwaniu. Na szumnych hasłach, które w żaden sposób nie przełożą się na realne zmiany. Nie mogą się przełożyć, skoro opozycja nie jest w stanie wyłonić jednego lidera. Nie może nim być ani Schetyna, bo po prostu nie ma do tego twarzy. Nie może być nim Kijowski, bo stracił twarz zanim jeszcze cokolwiek zdziałał. Mógłby nim być Petru, gdyby się na każdym kroku nie kompromitował. I zatrudnił dobrych specjalistów, którzy z jego romansu zrobiliby atut, a nie powód do memów. Opozycja jest zbyt głupia i ma zbyt wielkie parcie na władzę, aby zrozumieć, że walcząc ze sobą i przeciw Kaczyńskiemu, wzmacniają jego władzę. Jeszcze rok temu łudziłem się, że pod koniec 2017 roku dojdzie do przedterminowych wyborów. Teraz mam nadzieję, że tak się nie stanie, bo dopiero wtedy zrobi się burdel. PiS mający pełnię władzy, jest zdolny do rządzenia. Gorszego lub lepszego. PiS zmuszony do dogadywania się z PO i Nowoczesną, to gwarancja syfu takiego, jaki był za czasów Samooobrony i LPR. Trzeba się pogodzić z myślą, że obecnie nie ma realnej możliwości zmiany władzy na taką, która wykluczyłaby PiS z gry, dlatego jak słyszę nawoływania do obalenia rządu, widzę idiotów, którzy chcą być tylko u koryta. Na pierwsze lub kolejne cztery lata.
Z małych bzdur robią wielkie afery.
Kaczyński sobie patrzy, czeka, bo wie, że cała para idzie w gwizdek. Wie, że tłum w swej naturze jest porywczy, ale bez liderów staje się bierny. Wprost nie mogę się doczekać kolejnego zrywu przeciwników Kaczyńskiego. Przypomnicie sobie wtedy ten tekst. I może też trochę zaczniecie go lubić. Nie za to, jakie ma durne pomysły, nie za to, jakich ludzi sobie dobiera, ale za upór, konsekwencję, za pokazywanie w jaki sposób funkcjonują prawdziwi i silni liderzy. Nie zaś ci, którzy się na nich wykreowali, bo sobie zorganizowali jakiś protest i kupili mikrofon.