Bloger na wakacjach – jak to dawniej bywało, a jak jest teraz?
Kilka lat temu, aby opublikować coś na blogu musiałem raz dziennie pokonywać kilkukilometrową trasę pustynną drogą do kafejki, czekać w kolejce na wolny komputer, a następnie przez parę godzin w nieklimatyzowanym i zadymionym pomieszczeniu, na lepiącej się klawiaturze pisać tekst, mając nadzieję, że tym razem będę miał szczęście i nie zabraknie prądu.
Gdybym miał porównać dawne czasy do dzisiejszych, z pełną stanowczością stwierdzam – dawniej jednak było lepiej.
W takim Meksyku (2009 r.) musiałem wprawdzie wydawać 20 dolarów na taksówki do pobliskiej miejscowości, ale jak się raz tam pojechało, to drugi raz tego samego dnia nie wracałem. Dwie, trzy godziny pisania tekstu, wrzutka na bloga i do widzenia.
Czasami w jakiejś zapadłem dziurze trafiało się do spożywczaka (wyżej na fot.). Pisałem wówczas o tej historii:
Najlepiej było, gdy przyszło mi zapłacić za internet. Zaręczam wam, że jest to cała prawda i tylko prawda – władca budy złożył mi propozycje nie do odrzucenia.
– Pan mi nie płać, tylko weź moją Bonitę za żonę. Nikt jej nie chce!
Tak, to była prawda.
Podobnie w Tajlandii (2010 r.) – 20-40 kilometrów do najbliższego miasta (Patong lub Phuket – w zależności, gdzie akurat mieszkałem), parę godzin w kafejce i pozamiatane.
Najgorzej wspominam Tunezję, bo tam w trakcie podróży po kraju ciężko było znaleźć kalkulator, a co dopiero komputer z dostępem do netu, a raz w środku nocy musiałem włamać się do obcego hotelu, aby napisać tekst.
Dawniej potrzeba regularnego pisania bloga była większa, ponieważ ludzie wchodzili do mnie tak długo, dopóki mieli mnie dodanego w zakładkach. Dziś w dużej mierze z pamiętania o klikaniu kominka wyręcza Facebook. Dlatego też pilnowałem, by przerwy nie były dłuższe niż dwudniowe, rzadko pozwalając sobie na trzydniowe milczenie. To mocno zabijało bloga. Przez ostatnie 3 tygodnie w ogóle nie pisałem na drugim blogu. Wczoraj wrzuciłem tekst i w niecałą dobę zaliczyłem 10 tys. odsłon.
Kiedyś to się kombinowało…
Jak był wyjazd wakacyjny, to udawałem, że jestem na wakacjach jeszcze tydzień po powrocie. A raz to chyba nawet dwa tygodnie, bo miałem tak słaby dostęp do netu, a tyle pomysłów na teksty, że musiałem je dokończyć już z Polski.
Kilka tekstów opublikowały za mnie iwonki – podesłałem je smsami. Parę razy podyktowałem im treść przez telefon, raz nagrałem na dyktafonie.
Regularnie aż do ery wifi, wyjeżdżając na wakacje, miałem przygotowane na wszelki wypadek dwa gotowce + jeden humorystyczny tekst pożegnalny (na wypadek śmierci:). Raz mi go opublikowały przez pomyłkę, ale na szczęście tylko kilkunastu czytelników zdążyło przeczytać.
Dawniej miałem tylko aparat. Dziś na wyprawach nosi się cały sprzęt – laptopa, tablet, dysk, akumulatory, telefon, słuchawki, aparat.
Dawniej wystarczyło wrzucić tekst na bloga i był spokój. Teraz trzeba wrzucić, opublikować na FB, obserwować jak rozwija się dyskusja, dodać parę zdań od siebie. Do tego co najmniej raz dziennie wypada wrzucić coś na profil prywatny, no chociażby fotkę ciasteczka.
Dawniej umawiałem się z czytelnikami na publikację o kominkowej godzinie (21:32). Dziś jak chcesz, by tekst dotarł do odbiorców szybko – musisz płacić. Cała nasza piątka dorzuciła z własnej kieszeni kilka tysięcy tylko na promowanie postów na FB. Swoją drogą – tu też wytyczamy nowy szlak, za dwa lata coś takiego będzie robił każdy bloger.
Dawniej zdjęcia w niczym nie obrabiałem, bo nie miałem do tego programów. Wrzucałem je jak leciało. Dziś nad jednym kolażem potrafię modlić się przez 20 minut.
Dawniej nie miałem w ogóle kasy i każdy wydatek na kafejkę poważnie obciążał mój budżet. Zwłaszcza w Tajlandii, bo tam poszło kilkaset dolarów, równowartość moich dwumiesięcznych zarobków. Nigdy nie żałowałem.
Wszystko, co robiłem dla bloga, było inwestycją w przyszłość, która właśnie trwa.
Dzięki dostępowi do telefonu i internetu (wiadomo jakiej firmy, ekhm) zarządzanie blogiem jest bardziej czasochłonne, ale mniej stresujące. Nie zapomnę, jak łapiąc zasięg w tajskiej dżungli odebrałem od Iwonki (iwonki=moderatorki blogów) smsa, że padły mi oba blogi. Nawet odpisać nie mogłem, bo nie opłaciłem na czas rachunku i mi wyłączyli wychodzące.
Kiedyś trzeba było bardziej kombinować. Szkice tekstów robiło się w notatnikach, jak nie miałeś aparatu, to telefonem nawet nie próbowałeś robić zdjęcia, a gdy miałeś aparat, to ciągle myślałeś, czy wystarczy miejsca na karcie na wszystkie filmy i zdjęcia.
Korzystało się z budek telefonicznych, dawało w łapę recepcjonistom za dostęp do ich netu, pożyczało laptopy od turystów, a kiedy dopadała cię jakaś zemsta faraona czy innego montezumy, płaciło się 10 euro za pół godziny sieci hotelowej, co przy 2 godzinach potrzebnych na opracowanie tekstu, dawało wydatek rzędu 200 zł.
Pierwszy konkurs na moim blogu. Końcówka 2008 roku. Do wygrania były dwa mydła. Pisałem to w kairskim sklepie spożywczym.
Sklepy spożywcze pomagały mi także w późniejszych czasach. Wyżej chyba Turcja 2010 r.
Grudzień 2007 r. Całonocny pociąg egipski. Trasa Asuan – Kair. Wiedziałem, że za dnia będę miał mało czasu, dlatego tekst na kilka tysięcy znaków napisałem trzech pudełkach po czekoladkach. Netbooki wynaleziono dopiero rok później.
Wynalezienie netbooków trochę pomogło, ale wyprzedziły one epokę powszechnego dostępu do WIFI. W tureckim Kusadasi musiałem jeździć do miasta, aby złapać sieć. I męczyć się ze słońcem – moda na szklane ekrany miała się w najlepsze.
Mój pierwszy profesjonalny sprzęt. Canon Power Shot 620. Kupiłem go za całą miesięczną wypłatę w jednej z redakcji, która wynosiła wówczas 600 zł.
W 2008 r. wydawało mi się, że na świecie lepsze aparaty mają już tylko profesjonaliści.
Po prawej bodajże pierwsze, a na pewno najsłynniejsze i chyba jedyne zdjęcie kominka do 2008 r. Po lewej fotka pokazująca, jak powstawało. To po prostu była samojebka. Ustawiłem aparat na dwóch beczkach.
A ile było przy tym kadrowania, czekania na odpowiednie światło, modlenia się o baterię i brak ludzi na rufie… A i tak, cholera, musiałem uciąć stopy, bo akurat wtedy znalazł się pod nimi kot.
Lubię powtarzać hasło „nie liczy się prawda, tylko dobry materiał”. Czytelnika nie interesuje, czy bloger zjadł czekoladkę. Wystarczy zdjęcie. Czasami nawet zdjęcie to zbyt mało, bo ile można oglądać fotki londyńskiego Big Bena? Trzeba albo znaleźć lepsze miejsce do sfotografowania go (myśmy jechali London Eye – to ten wielki diabelski młyn) albo powiązać dane miejsce z emocjami. Co akurat w przypadku Londynu średnio mi wyszło, bo nie czułem tego miejsca. Znacznie lepsze materiały zrobiłem z Barcelony i Rzymu.
Mimo wszystko – kiedyś było więcej luzu, miałeś ograniczony czas i musiałeś go wykorzystać. Lepiej lub gorzej – bez znaczenia. Tekst musiał być. Teraz możesz o blogu myśleć cały czas, chwilowa inspiracja zmienia się w natychmiastową publikację na FB i błyskawiczne reakcje. Jeśli dziś zauważę na niebie UFO, dowiecie się o tym w ciągu minuty. Kilka lat temu musielibyście czekać na to do jutrzejszego wieczoru.
Kilka godzin temu przeczytałem pretensje jednej z kobiet, chyba dziennikarek, choć pewności nie mam, że bloger miesięcznie zarabia tyle, ile dziennikarz przez rok i nie musi pracować od świtu do nocy, tylko raz na dwa dni wrzuci fotkę i ma pracę z głowy.
Tak, to prawda, że nie pracujemy od świtu do nocy, bo pracujemy non stop. Nie mamy urlopów. Prawdą jest, że nasza praca to pasja, dlatego urlopów nie potrzebujemy.
A jeszcze większą prawdą jest, że nikt blogerem się nie rodzi i każdy może nim zostać. To kwestia mentalności. Nie przypominam sobie, abym w trakcie podróży wspominanych tutaj, kiedy nie zarabiałem złamanego grosza, miał pretensje do dziennikarzy, że zarabiają.
Kiedyś czytelnicy nie rozumieli, dlaczego tak wiele czasu wolę poświęcać na pisanie zamiast leżeć sobie na plaży. A ja po prostu nie potrafiłem wypoczywać bez pisania. Nie odczuwałem żadnej przyjemności w zobaczeniu czegoś bez podzielenia się tym z innymi. Dzisiaj wszyscy jesteśmy jak blogerzy dawniej. Obojętnie czy w domu, czy na wakacjach – widząc coś ciekawego, robimy zdjęcie i wrzucamy na fejsa. Czy to kogoś męczy? Nie sądzę.
Uśmiecham się do siebie, patrząc na fotki sprzed lat. Nie czuję szczególnego sentymentu do tamtych lat, bo żyję w ciekawszych czasach. Już nie męczę się ze sprzętem, dostępem do sieci, już nie wyglądam jak ostatni głupek, robiąc fotki frytkom. Już nie muszę nawet nikomu tłumaczyć, kim jest bloger i czym się zajmuje, a kiedy mówię, że blog jest moim sposobem na życie i elementem stylu życia – coraz częściej widzę zaciekawienie aniżeli drwiące spojrzenie. Dlatego też ten tekst przypisałem do kategorii Lifestyle.
Nikt mi się nie dziwi, kiedy mówię, że zamiast cieszyć się słońcem i plażą wolę posiedzieć nad tekstem.
No prawie nikt.