Czołgi. Dużo czołgów. Fotorelacja z finału World of Tanks
Pierwszy raz zetknąłem się z tą grą dwa lata temu. Kolega mi pokazał, powiedział, że fajna i warto trochę pograć. Od tego czasu nic się nie zmieniło – on ciągle w to gra i twierdzi, że nie ma lepszej gry na świecie.
To jedna z tych produkcji, które człowiek z zewnątrz nie ogarnia. Walki czołgów. No dobrze, co w tym niezwykłego? Trudno pojąć, stojąc z boku, ale faktem jest, że gra w to coś dziesiątki milionów ludzi.

Wczoraj w Warszawie odbyły się Mistrzostwa Świata World of Tanks. 12 drużyn z całego świata grało o główną nagrodę – 150 tysięcy dolarów.

Zjechali się ludzie z całego świata i kilku okolicznych planet. Rywalizowali na dwóch stanowiskach. Wiele meczów było bardzo jednostronnych – kto dostał w papę na początku, ten dostawał w papę cały czas i po kilkunastu minutach mógł rozmyślać o drodze powrotnej.

Zawody były transmitowane na żywo do tych, którym Warszawa nie po drodze. Ja sam wieczorem siedziałem przed kompem i jednym okiem oglądałem nudny mecz Bayernu, a drugim obserwowałem, jak moi faworyci (kazna kru) dostawali w tyłek.

Początkowo wydawało się, że sala będzie pusta, bo na kilkanaście minut przed rozpoczęciem zawodów krzesła wiały pustkami, ale wystarczyło wyjść na zewnątrz, aby przekonać się, że będzie tu niezły sajgon.

W takiej kolejce nie stałbym nawet, gdyby z koncertem do Polski przyleciał Michael Jackson. Swoją drogą, szkoda, że ostatnio nic nie nagrywa.

Dla dziennikarzy przygotowano przekąski. Był łosoś, a jak jest łosoś to od razu robię się głodny. Nie było czekolady.

Na placu postawiono dwa czołgi, które zabrano Rosjanom na granicy. Nie do końca rozumiałem, co jest fajnego w robieniu sobie fotek z czołgiem, ale może to ja jestem dziwny.

Równie przyjemnie było wieczorem na imprezie w River Cafe. To taki statek na Wiśle, nieopodal parku fontann.

Po prawej sprawca całego zamieszania, Konrad zajmujący się PR World of Games na Polskę. Znamy się jeszcze z dawnych czasów, kiedy on pracował gdzie indziej, a ja pisałem gdzie indziej.

Wygrała ekipa HellRaisers. Drugie miejsce zajęli chłopaki z El Gaming. Finał był jednostronny i Rosjanie pocisnęli Azjatów 7:1, dając im tylko jedno marne zwycięstwo.
To, że czegoś nie do końca rozumiem, nie oznacza, że jestem w jakikolwiek sposób temu przeciwny. W czołgi gra wielu moich znajomych, spośród których większość to faceci na poziomie, którzy nigdy wcześniej nie dawali się w takie zabawy wciągać. Coś magicznego pewnie w tych czołgach jest, choć cieszę się, że nie dane mi było poznać piękna gry, bo chyba byśmy się przez kilka miesięcy nie widzieli.
Aby wystąpić w takim turnieju nie można sobie pykać w czołgi po parę godzin dziennie. To jest praktycznie praca na pełen etat. Siedzisz od rana do wieczora i toczysz bitwy. Na dobrze znanych ci mapach, czołgach i wyuczonych, choć ciągle doskonalonych taktykach. Nigdy nie wciągnąłem się w World of Tanks, bo unikam wszelkich gier online. Mam uraz, bo wiele lat temu jednia z nich (Tibia) wyrwała mi miesiąc z życia. Tak dosłownie. Spałem po dwie, trzy godziny. Wstawałem w środku nocy, aby załapać się na znajomych z innej strefy czasowej i całymi dniami ubijałem jakieś trole. Aż pewnego raz zostałem zabity przez jakiegoś przypadkowego mordercę. Wstałem z biurka, zszokowany położyłem się na kanapie i miałem wrażenie, że życie już nie ma sensu. Zdając sobie sprawę, jakie spustoszenie w psychice wywołała tamta gra, nigdy już nie dałem się w nic tak wciągnąć, a do Tibii nie wróciłem nawet na minutę.
Najdłuższą grą, w jaką grałem tak na jedno posiedzenie był Skyrim. Bodajże 127 godzin. Przebijcie to.