Tylko Jeden Rok

Początek nowego roku jest dobrym czasem na zmianę naszego życia na lepsze. Opowiem wam krótką historię, która kiedyś zmieniła moje życie. Być może nie zmieni waszego, ale pozostanie w pamięci i wróci kiedy nadejdzie właściwy moment.

Jak masz na imię?

Zadają te same pytania. Mają głęboko w dupie, że przed nimi tysiące osób je zadawało i nie masz ochoty na nie odpowiadać. Robią przy tym te same durnowate uśmieszki i oczekują na jakąś zaskakującą odpowiedź, na którą mogliby zareagować żachnięciem lub przynajmniej przeciągłym „achaaa”.


- Dlaczego Kominek?

To jedno z tych pytań, których już mi nikt nie zadaje, bo minęły trzy lata od rebrandingu na Jasona Hunta. Kiedy publikowałem ten tekst pierwszy raz, wszyscy znali mnie właśnie pod ksywą „kominek. Dlaczego pisałem pod tak głupim pseudonimem i czy on ma coś wspólnego z moim płomiennym charakterem? A może to nazwisko? Czyżby reklama firmy? Nigdy nie odpowiedziałem na to pytanie, a sekret znało tylko kilka osób.

– Jak masz na imię? – pytali mnie rodzice.
– Kominieik. – odpowiadałem, śliniąc się przez swoje pierwsze mleczaki.
– Nie, nie, inaczej. Powiedz T O M E K.
– Kominek?
– Toooomeeek!
– Kooomiineeek!!!1

Do trzeciego roku życia nie potrafiłem wymówić poprawnie mojego imienia. Nie pomagało bicie, głodzenie, trzymanie na zimnie i przypalanie. Z każdym innym słowem radziłem sobie doskonale, aż któregoś razu uznałem, że jednak jestem Tomek, a kominek stał się rodzinną anegdotką. Ot cała tajemnica, a ileż było teorii…

Mentalnością trzyletniego dziecka charakteryzują się ci, którzy dziś nie mogą przełknąć „Jasona Hunta”. Zadają te same pytania, robią te same durne uśmieszki, rzucają te same głupie teksty, do znudzenia kalecząc zarówno pisownię („hej, dżejson, hyhy”), jak i stosując podwójne nazewnictwo („szanowny Jasonie Kominku”). Zastanawiam się, czy Bill Gates dostaje maile tytułowane „Szanowny Billu Microsofcie”?

 Świat się nie dowie.

Nazywam się Tomek. Możesz wciąż tak do mnie mówić. Zaistniałem jako Kominek. Możesz wciąż tak mnie określać. Jednak na początku był Jason. Na pierwszej stronie mojej pierwszej książki, pisanej przed wieloma laty pewnego sierpniowego wieczoru. Nie został wymyślony przeze mnie. Towarzyszył mi przez większość nastoletnich lat, stając się nadzieją na lepsze życie i symbolem porażek, ale o tym opowiem innym razem.
Zanim jednak zacząłem pisać pierwszą książkę, tworzyłem opowiadania i krótkie scenariusze. Z marnym skutkiem.

– Ja już nie wiem co mam jeszcze zrobić, aby być sławnym pisarzem – rzekłem załamany do Babci Kominkowej – Próbowałem już wszystkiego!

I się poryczałem. Nie wiem ile miałem wtedy lat. Pewnie koło trzynastu, a że miałem już na swoim koncie kilka zapisanych zeszytów, pozwalało mi to uważać się za pisarza ze sporym dorobkiem. Nawiasem mówiąc – chyba pozostaniemy przy tradycyjnym określeniu babci, jakoś nie przechodzi mi przez gardło pisanie „Babcia Jasonowa”.
Nie za bardzo wierzyła w mój talent, czemu trudno się dziwić, bo w owym czasie nie potrafiłem napisać poprawnie nawet jednego zdania, ale nie miała serca, by – jak inni – niszczyć mych marzeń o wielkim świecie.

– Musisz kogoś poznać. Jeszcze wiele razy znajdą się ludzie, którzy podetną ci skrzydła, ale wtedy przypomnisz sobie ten dzień, dobrze?

Zaprowadziła mnie do miejsca, w którym poznałem pewnego starszego mężczyznę. Nigdy wcześniej go nie widziałem, nigdy nawet o nim nie słyszałem. Babcia pochyliła się i szepnęła mi na ucho:

– Widzisz tego pana? Poznałam go, gdy byłam w twoim wieku. Tatuś powiedział mi, że jedyne co ten pan potrafił, to malować i dlatego przez całe swoje życie malował obrazy. Każdego dnia ćwiczył, coraz bardziej zbliżając się do doskonałości.
– Udało mu się zostać sławnym malarzem?
– W całym swoim życiu sprzedał tylko jeden obrazek, w dodatku za marne pieniądze.
– To dlaczego codziennie malował?
– Bo takie było jego przeznaczenie, bo to potrafił robić najlepiej, bo to dawało mu szczęście.
– A co on malował?
– Kwiatki, domki, gwiazdy na nocnym niebie…
– Czyli nic niezwykłego. Każdy to potrafi. Czy on malował, bo wierzył, że jest lepszy od innych?
– Tak. W czasie, w którym tworzył, był prawdopodobnie jedyną osobą na świecie, która wierzyła, że to co robi ma sens. Dopóki będziesz pisał, nieważne ile błędów narobisz, będziesz mógł wierzyć, że pewnego dnia staniesz się najpopularniejszym pisarzem na świecie. Ten pan umarł niedoceniony, zostawiając po sobie tysiące dzieł, których nikt nie chciał brać nawet za darmo, ale dopóki je tworzył, mógł przynajmniej żyć nadzieją. To dużo więcej niż mają ci, którzy żyją bez żadnego celu.
– Skąd mógł wiedzieć, że ma talent?
– Gdyby nie miał talentu, nie stalibyśmy teraz przed jego autoportretem. Nigdy byśmy nie dowiedzieli się o jego istnieniu. Widzisz, talent jest rzeczą względną. Nie jest tak, że sukces osiągamy zawsze będąc w czymś najlepsi. Czasami to po prostu kwestia szczęścia, urodzenia się we właściwym miejscu i właściwym czasie. Natomiast zawsze największy sukces osiągają ci, którzy nigdy nie pozwolili sobie wmówić, że są przeciętnymi ludźmi.
– Skąd mam mieć pewność, że mam talent, że jestem lepszy od innych?
– Nigdy nikomu nie zadawaj tego pytania.
– Ale to jest najważniejsze pytanie!

Babcia Kominkowa uśmiechnęła się i podeszła do półki z książkami. Sięgnęła po jedną z niewielkich książeczek, leżących na najniższej półce obok moich bajek i komiksów.

– Kiedy byłeś mały, czytałam ci bajkę o orle i kurach. Pamiętasz ją?

Nie czekając na odpowiedź, otworzyła książkę na pierwszej stronie i podała mi ją.

– To bardzo krótka bajka. Jest odpowiedzią na twoje pytania.

Za chwilę wrócimy do tej bajki. Pewnie niektórzy z was już ją znają, ale to jedna z tych historii, do których trzeba wracać. Ja sam przypominałem sobie ją dziesiątki razy, na nowo odkrywając jej piękno. 
Wskoczyłem na tapczan, układając sobie wieżę z poduszek, o które wygodnie się oparłem.
Rzuciłem jeszcze okiem na pana malarza. Pomyślałem, że przy jakiejś okazji kupię jeden z jego obrazków. Byle nie jakiś banał z kwiatami w wazonie, bo to trochę chałowate, ale facet na pewno się ucieszy widząc z nieba, że nie tylko moja babcia o nim pamięta. Nazywał się Vincent van Gogh.

Kilkanaście lat później stałem w niewielkiej sali nowojorskiego Museum of Modern Art, obserwując tłum ludzi tłoczących się i zadeptujących wokół pewnego obrazu. Żadne inne dzieło sztuki w tej części muzeum nie budziło większego zainteresowania i nie sposób było choćby przez moment oglądać je w ciszy i spokoju. To była jego „Gwiaździsta noc”.

jason Hunt starry night

Podobno za życia mówił, że nic nie poradzi na to, iż jego obrazy się nie sprzedają, ale nadejdzie dzień, kiedy będą warte więcej niż cena farby, której użył do ich malowania. Nie mylił się. Na początku listopada jeden z jego „banalnych” obrazów, przedstawiający kwiaty w wazonie, został kupiony na aukcji za 60 milionów dolarów. 
Ukłoniłem się dyskretnie Vincentowi, obiecałem, że odwiedzę go innym razem, bo w tym tłumie nie da się gadać i udałem się na długi spacer wzdłuż przeludnionej i przereklamowanej piątej alei, nucąc pod nosem coś z Franka Sinatry. Było upalne wrześniowe popołudnie. Jak co dzień toczyłem przegrane bitwy z własnymi obawami. Już nawet nie pamiętam wszystkich złych myśli, jakie krążyły mi wtedy po głowie, ale było w nich tyle samo strachu, co pewności siebie.


Od dawna wiedziałem, co mnie czeka, ale skutecznie odwlekałem to wszystko w czasie. Kominek musiał iść do piachu, w wąskim kręgu zaufanych osób od lat funkcjonowałem pod nowym pseudonimem, a wszyscy, którzy pracowali przy moich zagranicznych projektach nawet nie wiedzieli, że istnieje jakiś „kominek”. 
Lecąc kilka tygodni wcześniej do Nowego Jorku byłem przekonany, że na największe zmiany poczekam do końca 2015 roku. Taki był plan, który ujawniłem czytelnikom kominek.es już w maju 2012 roku, choć tylko nieliczni to zapamiętali. Uparcie trwałem w przekonaniu, że na wszystko mam jeszcze czas, że mogę poczekać, bo przecież mam cudowne życie. Po co mi zmiany?
I wtedy trafiłem na nią. A potem wszystko się zmieniło.

Czy my się znamy?

Trochę śmierdziało. Trochę gorąco. Trochę głośno. Słowem – nowojorskie metro, przy czym uczciwie przyznam, że jeśli śmierdziało, to najbardziej ode mnie, bo wsiadłem do wagonu tuż po 10-kilometrowym biegu na południowy kraniec Manhattanu. O tej porze nie podróżowało wielu ludzi, nikt mnie tam nie znał, nikogo ponownie nie spotkam, toteż miałem pełne prawo mieć przekonanie, że „bezkarnie” przejadę kilkanaście stacji, siedząc w kącie i zaciskając pachy, jak te przepocone panienki na reklamach antyperspirantów.
Nie wiem, dlaczego usiadła obok mnie, ale mogę się domyślać, że zrobiła to z najbardziej romantycznego powodu, jaki w tamtych okolicznościach mógł nam się trafić. Widziałem, że też była po treningu i widząc mój niezbyt wyjściowy strój, pomyślała pewnie, że jak siądą obok siebie dwa smrody, to współpasażerowie nie będą wiedzieli kogo winić.

K. jest jedną z tych znanych aktorek, które w czasach licealnych kolega Andrzej wieszał nad biurkiem, zapewniając mnie, że kiedyś wszystkie będą jego. Była też jedną z tych dziewczyn, które planowałem zaliczyć przed Andrzejem. Kiedyś nawet wyobrażałem sobie, że pewnego dnia wpadnę z nią do niego na kawę, udając, że chodzenie z hollywoodzkimi gwiazdami to u mnie już norma i doprawdy nie ma o czym gadać.

K. jak była seksowna jako nastolatka, tak pozostała seksowna i teraz. Nawet w realu, nawet spocona, siedząca ramię w ramię ze mną. Nie spoglądaliśmy na siebie, zbyt zajęci gapieniem w telefony, ale gdy pociąg dojeżdżał do kolejnej stacji podnieślimy wzrok i na jeden krótki moment nasze spojrzenia się skrzyżowały.
Między nami nic już się nie wydarzyło.
Kilka minut później została dostrzeżona przez pasażerów, którzy na jej widok zgłupieli, tak jak typowy przeciętniak głupieje na widok sławnej osoby. Ktoś tam się do niej uśmiechał, ktoś kiwał głową, kto inny udawał, że tylko trzyma bokiem telefon i wcale nie nagrywa nim filmiku. Dla nich była kimś z innej planety. Dla niej byliśmy tylko ludźmi z metra.

Subway NYC Jason Hunt

Czy mogłem wymarzyć sobie lepszy moment na uświadomienie własnej przeciętności? Mniejsza o to, kim jest K., bo ona jest tylko symbolem kłamstwa wpajanego nam od najmłodszych lat: są wydarzenia, miejsca i ludzie, którzy na zawsze pozostają poza naszym zasięgiem. „Nigdy tam nie wejdziesz”. „Nigdy ich nie poznasz”. „Nigdy tego nie osiągniesz”.Nie jesteś kimś wyjątkowym”. Słyszymy te hasła przez całe życie.

Jak w tej bajce Anthony’ego de Mello, którą przed laty przeczytałem w książce od Babci Kominkowej.

Królowie naszego nieba

Opowiadała o człowieku, który przypadkiem znalazł orle jajo i wrzucił je do kurnika. Kury jak to kury – wysiedziały jajo i po jakimś czasie wykluło się z niego nowe życie. Maleńki orzełek nie od razu zakumał klimat kurnika. Wydawało mu się, że nie za bardzo pasuje do tego całego towarzystwa, no ale co zrobisz? Nic nie zrobisz. Trzeba się dostosować. 


Nie miał z tym większych problemów, szybciutko zakolegował się z innymi kurami i będąc święcie przekonany, że jest zwyczajnym kogutem przejął kurze zwyczaje. Był głupi jak but, piał, grzebał w ziemi, szukając robaczków, skakał po grzędach, a kiedy trochę podrósł, zaczął popisywać się umiejętnością wzlatywania na kilka metrów. Po czym zaliczał glebę, bo przecież żaden kogut nie poleci wyżej niż to ustawa przewiduje.

Życie orzełkowi upływało spokojnie, szczęśliwie i beztrosko. Jak to w kurniku. Lata minęły i trochę się zestarzał. Któregoś dnia spojrzał w górę i wysoko, jakby tuż pod samym niebem, dostrzegł przepięknego ptaka. Leciał spokojnie, wręcz dostojnie, majestatycznie poruszając wielkimi złocistymi skrzydłami. 
Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział. Zapytał więc kurę stojącą obok:

– Kim on jest?

Kura podniosła dziób, na chwilę się zadumała i z lekką nutą podziwu odparła:

– To jest orzeł, król ptaków. Ale nie myśl o tym. Ty i ja jesteśmy inni niż on.

Tak więc jeszcze raz spojrzał w niebo, po czym już nigdy więcej o tym nie myślał. Umarł, wierząc, że jest tylko kogutem w zagrodzie.

Będąc dziećmi, kiedy jeszcze nie wszystko rozumiemy, wierzymy, że jesteśmy wyjątkowi i gdzieś w przyszłości czeka nas cudowne życie. Ale przychodzi moment, kiedy patrzymy na swoją zagrodę i już wiemy, że pozostaniemy w niej na zawsze. Jak ci ludzie z metra, którzy do końca życia będą tylko ludźmi z metra, patrzącymi na zjawiskową K. jak na kogoś z innego świata. Być może wcale nie lepszego i nie uważam, że wszyscy powinniśmy znaleźć się na jej miejscu, ale możemy zadać sobie jedno proste pytanie: któż mieszkałby w zagrodzie, gdyby niebo stało otworem?

Wybiegłem z metra, wpadłem do mieszkania, i jak na faceta przystało, rzuciłem przepocone rzeczy na podłogę, kwestię kąpieli zostawiając na później. Otworzyłem notes i wielkimi literami napisałem najprostszy tytuł, jaki przyszedł mi do głowy. W najbliższej przyszłości miał stać się fundamentem wszystkich zmian.

Tylko Jeden Rok


Zaczął się pod koniec sierpnia. Z zaskakującą łatwością zapisywałem w notesie kolejne daty wyznaczające najważniejsze wydarzenia. Jak zamykać blogi to wszystkie. Jak tworzyć nową markę to jedną na cały świat. Jak wydawać książki, to pod swoim szyldem i od razu tłumaczyć na angielski. I tak dalej.

Reguła Tylko Jednego Roku sprowadza się do prostej idei: przed tobą 365 dni, w trakcie których musisz rozpocząć realizację wszystkich marzeń. 


Wszystkie zapisujesz, jedno pod drugim i – teraz najważniejsze – ustalasz datę, kiedy rozpoczniesz realizowanie każdego z nich.

Jeśli nie jesteś w stanie ustalić daty, nie zapisujesz tego marzenia.

Jeśli czegoś nie jesteś w stanie zacząć w ciągu 365 dni, nie zapisujesz tego.


Jeśli to coś, czego już raz się podjąłeś i poniosłeś porażkę, nie zapisujesz tego.

Z tego względu na starcie odpadają typowe noworoczne postanowienia o trzymaniu diety, zdrowym trybie życia czy znalezieniu miłości. Na te bzdury zrób sobie osobną listę. 
Dopóki lista nie będzie pusta, 366. dzień w twoim życiu nie istnieje. Nie możesz zaplanować niczego ani na ten dzień, ani na kolejne.

Kiedy zrobiłem swoją listę spostrzegłem, że wszystko, co się na niej znalazło, mogłem zacząć realizować wcześniej. Od 3 miesięcy moje życie podporządkowane jest liście i nie ma dnia, bym na nią nie zajrzał, czegoś nie skorygował, czegoś nie dopisał. Nauczyłem się żyć z myślą, że największą porażkę poniosę, jeśli za kilka miesięcy ta lista wciąż będzie aktualna.

Sedno sprawy leży w tym, że jeśli masz marzenia, których nie jesteś w stanie zacząć realizować w ciągu jednego roku, to jest bardzo prawdopodobne, że nie zrealizujesz ich nigdy.
Tym bardziej, że im wyżej mierzysz, tym mniej możesz liczyć na czyjąś pomoc i tak naprawdę nikt ci nie odpowie na to najbardziej oczywiste pytanie: czy się uda? Nikt nie zna odpowiedzi. Ani ci, którym już się udało, ani tym bardziej ci, którzy w ciebie nie wierzą. Jesteśmy mistrzami w odkładaniu wszystkiego na bliżej nieokreśloną przyszłość i nie dotyczy to tylko tych największych życiowych planów. Zapominamy nawet o tych mniejszych celach, bo nie wyznaczamy im czasu i miejsca. Pozostają nieokreślone i nienazwane. Żyjemy beztrosko w naszych zagrodach, ucząc się, że powinniśmy brać od życia tylko tyle, ile życie nam daje. Aż pewnego dnia spojrzysz w górę i zobaczysz, że ktoś inny jest królem twojego nieba.

 

Tekst pochodzi z powieści „THORN”, którą możesz kupić tylko tutaj

Mam dla Ciebie trzy prezenty, ale możesz wybrać tylko jeden.

Ja bym zapisał się na wykład. Większość wybiera srodkową opcję. Ciekawe, co Ty wybierzesz...